piątek, 26 grudnia 2014

(Czemu to w porządku że) nie lubię świąt.

Zawsze jak mówię, że nie lubię świąt, to zaraz słyszę, że jestem negatywna, że nie umiem się cieszyć, że mogłabym raz na jakiś czas trochę mniej cynicznie. A to nie tak. Chyba nie tak. I też nie do końca tak, że średnio bawią mnie rodzinne zjazdy, na których różnica między mną a kolejną pod względem wieku osobą to całe pokolenie, jest sztywno i trzeba się gryźć w język (no w porządku, średnio bawią, ale to nie jest główny powód, dla którego nie lubię świąt). Ja najbardziej nie lubię tej presji. Już przynajmniej miesiąc przed Bożym Narodzeniem (Wielkanocą czy czym tam jeszcze innym ważnym) media trąbią o magii, radości i miłości, w supermarketach roi się od grubych facetów z białymi brodami i wszędzie leci "Last Christmas," którego pasjami nie znoszę. Takie trochę "cieszcie się ludzie, bo jak się nie cieszycie to znaczy, że coś z wami nie tak."

Święta ciągle kojarzą mi się z czasem, kiedy miałam kilka lat, żył jeszcze mój dziadek, który wtedy był ukochanym towarzyszem zabaw (za wszystko oboje po równo zbieraliśmy od babci - że cukierki zniknęły z kredensu, że mamy nie siedzieć w zaimprowizowanym pod stołem namiocie, bo podają obiad), a ja od rana w Wigilię kręciłam się wszystkim pod nogami i zanudzałam pytaniami o to, kiedy będzie pierwsza gwiazdka i wreszcie przyjdzie Mikołaj. Wiedziałam już wtedy, że Mikołaj to mój wujek, ubrany w o wiele za duży czerwony strój i opadającą brodę, ale to było bez znaczenia - bo święta były magiczne. Potem to jakoś minęło - dziadka zabrakło i w tym samym czasie skończył się okres, kiedy naprawdę potrafiłam się w to wszystko wczuć. Każdy kolejny rok był zawodem - najpierw oczekiwanie, te Mikołaje w supermarketach, a potem już tylko wielkie nic. Bo ja wiem, że coś powinno być - a jest dużo żarcia i sztuczna atmosfera, i jeszcze tęsknota za czymś bardzo niesprecyzowanym. Teraz już co roku spodziewam się tego uczucia w święta - i nie tylko w święta, bo to samo tyczy się wszystkich innych "ważnych dni," które przecież tak naprawdę ważne są tylko umownie. Efekt taki, że już kilka dni przed chodzę podkurwiona, a kończy się to wszystko jakimś takim uczuciem wiecznego niedosytu i dołem. No i poczucie winy na dokładkę - no bo przecież podobno wszyscy się chyba cieszą, to może ja też powinnam? Albo poudawać chociaż, żeby innym nie psuć świątecznej atmosfery? Czasem sobie powtarzam, że to w porządku być smutną w święta i wtedy robi mi się trochę lepiej, ale ciągle jeszcze nie do końca zaakceptowałam taką możliwość.

W Sylwestra jest tak samo, ale Sylwester ma tę przewagę, że już nie trzeba go spędzać za stołem. Dlatego uciekam, praktycznie co roku staram się gdzieś pojechać - nawet, jeżeli w jeden wieczór będzie mi trochę nie tak (bo świąteczny dół na wyjazdach też mnie dosięga), to przynajmniej resztę czasu spędzę robiąc to, co lubię - odkrywając nowe miejsca, łażąc i zwiedzając, jak dobrze pójdzie to poznając autochtonów - no i po prostu będąc Gdzie Indziej. I tak jutro Praga, zresztą planowana na Sylwestra już od zamierzchłych czasów, do tej pory zawsze ze słabym skutkiem. W tym roku zabukowaliśmy hostel w czerwcu, wtedy dało się jeszcze trafić na jakieś normalne ceny. Więc jedziemy, a na to to się już naprawdę cieszę - nawet na te jedenaście godzin w autobusie. Tylko z Psem się trochę szkoda rozstawać, pociesza za to fakt, że za tydzień będzie na nas czekała zaległa dawka psiej miłości wraz z odsetkami.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Listy do Mikołaja

Moje jedenasto- i dwunastoletnie dzieci (znaczy się te szkolne - moich moich szczęśliwie jeszcze nie posiadam) są trochę za stare na pisanie listów do Mikołaja, ale kazałam im te listy napisać mimo to - miało być przekonująco, tak, żeby Mikołaj faktycznie przyniósł czego tylko sobie zażyczą. Efekty są całkiem interesujące. Wybrane argumenty poniżej, sama bym tego w wielu wypadkach lepiej nie ujęła:

Dear Santa,

  • We have prisoners - your elves.
  • If you don't give us what we want we'll kill you in Minecraft.
  • We'll get you drunk on wine, beer, vodka and other types of alcohol. Then we'll do something to you (but we can't tell you what).
  • Come to my house, I have a lot of beer, wine and a great bed. You can stay here. (To już mnie lekko zaniepokoiło)
  • I know where you live as I threw a GPS in your pants last year. I'll tell you a story: once upon a time there was an explosion and everyone died because you didn't give me presents.
  • Bring me what I want or I'm going to flush you in the toilet. Oh, no, I forgot: you are too fat.
  • I know you went on a date with Mr Frost. I know you're gay. If you don't give me my presents (which I've enlisted in a very long attachment to this letter) I'll sell this information to SuperExpress and also tell your wife.
  • Get me my presents, or I'll upload photos from your holidays on Facebook: you were sunbathing and smoking weed!
Wesołych.

niedziela, 21 grudnia 2014

Sto lat samotności

Jej sekret zdawał się polegać na tym, że zawsze znajdowała sobie coś do roboty, bądź rozwiązując problemy domowe, które sama stwarzała, bądź robiąc źle niektóre rzeczy, by je nazajutrz poprawiać, z przewrotną skwapliwością, która Fernandzie wydałaby się dziedzicznym nałogiem pracy bez celu i sensu.
G. Marquez, "Sto lat samotności"

To już byłby koniec tego zasranego świata (...) gdyby ludzie podróżowali pierwszą klasą, a literatura wagonem bagażowym.
G. Marquez, "Sto lat samotności"

sobota, 20 grudnia 2014

Denuncjacja

- Ty kiedy był w Południowej Ameryce, zachodnie wybrzeże, Magellanes?
- Nie.
- Dobrze tam. Tylko za dużo osiem- or- nic.
- Za dużo czego?
- Osiem- or- nic - wymawiał to z akcentem na "or". - Wiesz, z osiem ramionami.
- A - powiedziałem. - Ośmiornic.
- Osiem- or- nic - rzekł John. - Widzisz, ja także jest nurek. Tam dobre miejsce do pracy, zarabia się masę pieniędzy, tylko za dużo osiem- or- nic.
- Napastowały cię?
- Nie wiem o tym. Pierwszy raz jak ja nurkował w porcie Magellanes, ja widział osiem- or- nicę. Ona stoi na swoich nogach, o tak - John dotknął stolika czubkami palców i jednocześnie podciągnął w górę ramiona i podniósł brwi. - Wyższa niż ja i patrzy mi prosto w oczy. To ja szarpnął sznur, żeby mnie wyciągnęli.
- Duża była?
- Nie mogę powiedzieć absolutnie, bo szkło w hełmie trochę zniekształca. Ale łeb był duży dookoła przeszło na cztery stopy. I ona stała jakby na palcach i patrzyła na mnie o tak - (zajrzał mi w twarz). - Więc jak ja wyszedł z wody, oni mi zdjęli hełm, a ja mówię, że więcej tam nie schodzę. Wtedy kierownik pyta: "Co z tobą jest? Ta osiem- or- nica więcej boi ciebie niż ty osiem- or- nicy". To ja mówię mu: "Niemożliwe!" Może my by napili jeszcze tego faszystowskiego drinka?
E. Hemingway, "Denuncjacja"

wtorek, 16 grudnia 2014

Mój cyrk i moje małpy

"Obyś cudze dzieci uczył" napisał mi ktoś na pożegnalnej kartce, kiedy odchodziłam z biura tłumaczeń żeby wrócić do uczenia. Zaczęłam wyjaśniać, że dzieci to broń boże, kiedyś owszem, uczyłam, ale już nie planuję. Zamierzałam skoncentrować się na zajęciach w firmach, a wyszło jak wyszło - rozmowa o pracę, na którą poszłam w sumie bardziej dla sportu, przewróciła wszystko do góry nogami. Tak wylądowałam u chyba najfajniejszego pracodawcy jakiego do tej pory zdarzyło mi się mieć - no i uczę głównie dzieci.

Po kilku miesiącach kursów z dziećmi i kilkoma grupami dorosłych stwierdzam, że, o zgrozo, wolę dzieci. W sumie logiczne, uczyć ludzi w takim momencie życia, który jest stworzony do tego, żeby się uczyć. Fakt faktem, to nie są takie małe dzieci, bo przy małych naprawdę mam ochotę wyskoczyć oknem. "Moje" dzieci to jednostki od drugiej połowy podstawówki w górę, czyli takie, którym nie trzeba już wycierać nosów i z którymi można się w miarę po ludzku dogadać. I chociaż większość mojej energii i tak schodzi teraz na pilnowaniu, żeby jeden drugiemu nie wydłubał cyrklem oka, to lubię uczyć (starsze) dzieci.

1. Dzieci są proste, nie mają takiego bagażu jak dorośli - ich zachowania można sobie zazwyczaj łatwo wytłumaczyć i coś na nie poradzić, jeśli tylko okaże się odrobinę zainteresowania i zrozumienia.

2. Głównym obowiązkiem dzieci jest nauka. Dzieci nie mają zajebiście ważnych spotkań biznesowych, którymi można usprawiedliwić każde spóźnienie i nieprzygotowanie. Ja mam prawo wymagać i wszystko jest tu jasne, bo za brak pracy domowej stawiam laskę i nie muszę się uniżenie tłumaczyć, że "ja bym jednak wolała, żeby pan coś robił, albo chociaż czasem przychodził, bo inaczej niestety nie mogę zagwarantować postępów" (bo tak, tacy panowie co nie przychodzą i nic nie robią też tych potępów oczekują, czasem nawet zdarza im się rzucić focha, że "przecież oni się nic na tym kursie nie nauczyli").

3. Dzieci, jak tylko mają do tego motywację, dają z siebie sto procent. Niektórzy dorośli też, ale dzieci jakoś bardziej. I emocjonalnie mocniej potrafią się zaangażować, podczas, gdy dorośli prawie zawsze są raczej "na dystans."

4. Z dziećmi jest kreatywnie. Jeżeli nie wyskakuję oknem przy małych dzieciach (a nie wyskakuję, bo prawie ich nie uczę, czasem tylko zdarzy się jakieś zastępstwo, a małe dzieci w bardzo małych dawkach też są w porządku) to rysuję potwory na tablicy, chodzę uwalana farbami i wycinam przedziwne rzeczy. To są takie czynności, na których bym z radością spędzała czas wolny, tylko podobno jestem dorosła czy coś. A ze starszymi wymyślamy absurdalne historie i gadamy głupoty, też jest fajnie.

5. Dzieci wielu rzeczy nie znają, a ja im je mogę pokazać. W mojej karierze już kilkoro przekonałam do czytania książek, kilkoro zainteresowałam "moją" muzyką. I zajebiście mnie cieszy jak wspomnę o czymś mimochodem na lekcji, a potem przychodzi do mnie taki jeden, żeby opowiedzieć, że on to sobie sam z siebie wyguglał i jeszcze znalazł takie a takie informacje.

6. Dzieci są fajne, przynajmniej niektóre. Z niektórymi naprawdę lubię rozmawiać i czasami udaje im się mnie zaskoczyć, nieraz dowiem się czegoś nowego - niekoniecznie tylko o nowych aplikacjach na Androida i o tym, co ostatnio zbudowali w Minecrafcie (o takich rzeczach też mogę słuchać, czemu nie).

Ogólnie to największą wadą dzieci są ich rodzice. Rodzice mają to do siebie, że są wielką niewiadomą dopóki nie przyjdą z paszczą i nie zrobią awantury - a awantury potrafią robić o najprzeróżniejsze rzeczy, jak na przykład o to, że uczę polskie dzieci, wierzące patriotyczne praktykujące, o Halloween. Nie, żeby normalnych rodziców nie było, ale ci nienormalni krzyczą zdecyowanie głośniej i zrobią o wiele więcej, żeby dojść do głosu. Niestety, zawsze coś za coś. Jak by nie było, fajną mam tę pracę.

piątek, 12 grudnia 2014

Skośnie w lewo

Istnieją przyjaźnie jak cyrki, wodospady, biblioteki; są inne, porównywalne do starych szlafroków.
V. Nabokov, "Skośnie w lewo"

Najbliższą gwiazdą jest Alfa Centauri. Słońce znajduje się w odległości mniej więcej 93 milionów mil. Nasz system słoneczny wyłonił się z mgławicy spiralnej. De Sitter, człowiek nie zajmujący się pracą, oszacował obwód "skończonego, choć bezgranicznego" wszechświata na mniej więcej sto milionów lat świetlnych, a masę jego na mniej więcej kwintylion kwadrylionów gramów. Łatwo możemy sobie wyobrazić ludzi w 3000 AD, szydzących z naszych naiwnych bzdur i zastępujących je własnymi bzdurami.
V. Nabokov, "Skośnie w lewo"

Mógłbym zacząć pisać tę nieznaną rzecz, którą chcę napisać; nieznaną, prócz nieokreślonego, przypominającego but konturu, natchnionego drżenia, które czuję w mych niespokojnych kościach, uczucie szczekotiki (jak mawialiśmy w dzieciństwie), pół-swędzenia, pół-łaskotania, gdy starasz się przypomnieć sobie coś, albo znaleźć coś, a najprawdopodobniej twój pęcherz jest pełen, a nerwy są na krawędzi, lecz połączenie tego jest w sumie nie aż tak niemiłe(jeśli nie trwa zbyt długo) i wywołuje mały orgazm, czyli petit eternuement interieur, gdy w końcu znajdujesz kawałek obrazka, który dokładnie wypełnia lukę w układance.
V. Nabokov, "Skośnie w lewo"

Kłopot z Krugiem, pomyślał Krug, polega na tym, że przez długie letnie lata i z ogromnym powodzeniem rozbierał delikatnie na części systemy innych i zyskał dzięki temu opinię psotnego poczucia humoru i czarującego zdrowego rozsądku, gdy w rzeczywistości był wielkim smutnym wieprzem ludzkim, a ta sprawa ze "zdrowym rozsądkiem" okazała się stopniowym kopaniem nory mającej pomieścić czyste uśmiechnięte szaleństwo.
V. Nabokov, "Skośnie w lewo"

Iść do łóżka, iść do szkoły... czas snu, czas obiadu, czas kąpieli, nigdy tylko "czas"; czas wstawać, czas wyjść, czas iść do domu, czas zgasić wszystkie światła, czas umrzeć.
V. Nabokov, "Skośnie w lewo"

czwartek, 11 grudnia 2014

Dwie historie z komunikacji miejskiej

Jestem statystycznym Polakiem, lubię narzekać. Głównie na ludzi - że głupi, że ignoranci, że hipokryci, że mają więcej szczęścia niż rozumu. Mimo całego mojego narzekania zawsze staram się myśleć, że za każdym postępowaniem kryją się jakieś motywy i wszystko można jakoś usprawiedliwić. Tak samo jak ciężko mi uwierzyć w kompletną bezinteresowność w robieniu rzeczy dobrych (i szczęka wtedy opada i nie bardzo wiadomo co powiedzieć), tak jakoś nie przyjmuję do wiadomości, że ktoś tak po prostu sam z siebie, bez żadnej prowokacji, jest podłym chujem. Słyszy się co prawda czasem w wiadomościach o utopionych kotkach i skatowanych niemowlętach w beczce, ale wiadomości to wiadomości, jakoś wydaje się niemożliwe, że takie rzeczy faktycznie dzieją się gdzieś w najbliższym otoczeniu. Takie dwie sytuacje mi się wczoraj przydarzyły:

Sytuacja pierwsza. Metro, jedziemy z Psem do weterynarza (Pies miał w weekend ucięte jajka, teraz chodzi na pooperacyjne antybiotyki). Zwalnia się miejsce, siadamy. Pies zaskakująco grzeczny, lokuje się między moimi nogami i nikogo nie zaczepia. Obok niepozorna staruszka czyta gazetkę z supermarketu. Jak tylko siadam obok, staruszka ładuje mi z całej siły z łokcia, a psu daje po głowie czytaną gazetką.
- Daleko ode mnie z tym psem!
We mnie już się gotuje.
- Przecież nawet pani nie powąchał - mówię spokojnie.
- Jeszcze by tego brakowało, żeby mnie wąchał. Panią niech se wącha!
Szlag mnie trafia. Babcia ma kilkustronnicową gazetkę, ale ja książkę w twardej oprawie, jak zajdzie potrzeba też mogę przyłożyć. Szczęśliwie pan siedzący po mojej drugiej stronie proponuje, żebyśmy się zamienili miejscami i sytuacja ucicha - tylko staruszka do końca trasy wysyła mi mordercze spojrzenia.

Sytuacja druga. Jadę autobusem do pracy. Przede mną siedzi facet w średnim wieku - może nie elegancki, ale wygląda przyzwoicie, nie jakiś tam kibol w dresie. Nagle facet drze się na całe gardło:
- Kurwa, wypierdalaj z mojego autobusu, chuju!
Rozglądam się dokoła. Może ktoś ten autobus demoluje, a pan jest przykładnym obywatelem i obrońcą mienia publicznego? Inwektywy lecą dalej, coś o zabieraniu pracy porządnym Polakom i że "to mój kraj, ty wracaj do swojego." Po chwili orientuję się, że kawałek dalej stoi obcokrajowiec i łamaną polszczyzną tłumaczy, że to nie tak, on tu jest legalnie i ma wizę. Na panu to nie robi wrażenia i dalej rzuca kurwami i chujami. Obcokrajowiec nie wytrzymuje i pokazuje mu w końcu środkowy palec.
- Tak to se możesz własnej matce pokazywać, a nie do Polaka, Warszawiaka, legionisty, w jego własnym kraju! Ormianiec jebany, faka mi będzie pokazywał!
W końcu włącza się młoda kobieta.
- Niech mu pan da spokój - mówi. - To taki sam człowiek jak pan.
- Faka mi pokazał!
- Bo pan go obraża.
- Ja u siebie jestem.
"Polak, Warszawiak, legionista" chwyta za komórkę i dzwoni do kolegi.
- Jureczku, Jureczku, skocz na przystanek przy ratuszu, tu taki chuj, Ormianiec jebany mi faka pokazał, wsiądź do autobusu to mu razem najebiemy, zobaczy co znaczy zadzierać z Polakiem.
Pani podchodzi po raz kolejny i grozi policją, dołącza się do niej facet siedzący obok Polaka. Sama bym się dołączyła, ale jednak jestem tchórzem. Polak oburzony, tłumaczy, że on ma prawo, bo on jest przedsiębiorca, biznesmen, ma legalną działalność, ludzi zatrudnia! W końcu wysiada, czy raczej wypada z autobusu, wykopany przez innego słusznie wkurwionego pasażera.

Niby kilka tygodni temu miałam debili z marszu niepodległości zaraz pod blokiem, ale nadal jakoś ciężko mi uwierzyć w istnienie takich ludzi. Wstyd.

piątek, 5 grudnia 2014

Moda z dupy

Od dwóch sezonów regularnie wydzwania do mnie Rodzicielka, informując, że chodzę ubrana jak dziad i powinnam kupić sobie nowy płaszcz na zimę. Ona mi nawet ten płaszcz sfinansuje, byle bym tylko zaczęła wyglądać jak człowiek (niedziad). Ostatnio pomyliłam rękaw z dziurą w podszewce i prawie tak wyszłam z domu - to był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że Rodzicielka może mieć rację z tym dziadem.
Ukochane szmateksy nie miały do zaoferowania niczego interesującego, więc z ciężkim sercem poszłam wreszcie do centrum handlowego. Centra handlowe mnie przerażają, a w okolicach Bożego Narodzenia (czyli tak gdzieś od końca października) robi się tylko gorzej. Jeżeli w danym centrum handlowym jest jeszcze sklep z zabawkami albo fajna księgarnia to zawsze można tam zmarnować dwie godziny, a potem oznajmić że sorry, próbowałam, ale nic mi nie wpadło w oko (i wrócić do domu z zestawem Lego, na który przeznaczyłam płaszczowy budżet). Centrum handlowe do którego się wybrałam nie posiadało o dziwo ani sklepu z zabawkami, ani fajnej księgarni, więc nie pozostało nic innego, jak tylko faktycznie pochodzić a płaszczem. Po zwiedzeniu sklepów oferujących poszukiwane dobro stwierdzam, że obecnie dostępne płaszcze dzielą się z grubsza na trzy kategorie:

1. Ładne i wełniane, właśnie takie, jak bym chciała - z tym, że te kosztują Pieniądze.
2. Wełniane i przeznaczone, jak sądzę, dla nowego gatunku nadczłowieka, który jest wąski w dupie i szeroki w barach (o ile kwestię dupy jeszcze można wytłumaczyć tym, że moja jest nieszczególnie drobna, o tyle dla barów nie znajduję logicznego usprawiedliwienia).
3. "Pijawki" - czyli wąskie, długie, błyszczące, czarne i segmentowane, które upodobniają osobę w takim płaszczu do pijawki właśnie. To zresztą moda która utrzymuje się już od kilku sezonów i jest źródłem mojej wielkiej radości za każdym razem, kiedy tylko wypatrzę na ulicy jakąś "pijawkę."

Zrezygnowana nabyłam w końcu modyfikację "pijawki," szczęśliwie mało do pijawki podobną, za to z martwym pluszowym zwierzem przytroczonym do kaptura (miałam go odtroczyć, ale jest milusi). Oby mi długo służyła, bo jeżeli za rok albo dwa znów będę musiała przejść przez to samo to nie ręczę za siebie.

środa, 3 grudnia 2014

Do księgarni wchodzi Dziad.

Dziad wchodzi do księgarni. Nie, że jakiś obleśny bezdomny, normalnie starszy pan, raczej nieśmierdzący, tylko ujebliwy i chama kawał, dlatego też "Dziad," a nie jakoś przyjemniej. Dziad upatruje sobie ekspedientkę, która akurat mnie obsługuje, i prosto od drzwi leci do niej, na mnie nie zwracając najmniejszej uwagi.
- Bo ja bym chciał sprawdzić czy macie czego ja szukam. - Wyrzuca z siebie na jednym wydechu Dziad.
Ekspedientka mu na to, że przeprasza bardzo, ale moment, bo tu pani i w ogóle. Dziad niewiele myśląc kieruje się do kolejnej kasy, przy której też ktoś jest obsługiwany.
- Bo ja bym chciał sprawdzić czy macie czego ja szukam.
Odpowiedź podobna co poprzednio.
Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy, po czym Dziad wzdycha głośno i oznajmia ze świętym oburzeniem:
- Żadna nie ma dla mnie czasu!
Jedna z kasjerek w międzyczasie kończy obsługiwać klienta i zwraca się do Dziada najkulturalniej jak potrafi, że czego pan szuka i że zaraz sprawdzi czy jest.
- Proszę pani, ja wielu rzeczy szukam.
- Ale jakiś tytuł, autor?
- Ja wielu rzeczy szukam.
- A na przykład?
- I tak pewnie nie macie.
- Ale sprawdzę, może mamy.
Dziad w końcu upycha urażoną dumę w kieszeni i wymrukuje autora i tytuł - autor, jak z nazwiska wynika, Polak, ale tytuł Dziad podaje dwujęzycznie, po polsku i francusku - bo to wykształcony Dziad jest, najwyraźniej. Ekspedientka szuka i znajduje, z tryumfem oznajmia to Dziadowi.
- Mamy.
- Macie?
- Mamy.
- Ale naprawdę macie?
- Powinniśmy mieć.
- E, to nie chcę.
Dziad wychodzi, kurtyna.

No serio.

piątek, 28 listopada 2014

Głosy z ulicy

Drobne spory rozbrzmiewały do rozmiaru opasłych koszmarów. Ale teraz, kiedy już nie był w mieszkaniu, chłodna ocena sytuacji podpowiadała mu, że to nie była wina Ellen, tylko jego. Wywoływało je to coś w jego wnętrzu, nie dające spokoju niezadowolenie, ślepe zmaganie się z czymś nieuchwytnym i nieznanym.
P. Dick, "Głosy z ulicy"

Jest c o ś  w i ę c e j, ma coś w sobie,jst tym czymś. Tak wiele pragnie dokonać... I to własnie go gryzie. Dlatego właśnie użala się nad sobą i wścieka, i robi różne dziwne rzeczy. Kiedy się budzi, kiedy spogląda na świat, widzi pana i ten sklep. Nie pojmuje, jak może być zwykłym sprzedawcą. To wrew niemu. Chce o wiele więcej. Boże, jakże ja bym chciała mu to dać. Ale nikt tego nie potrafi. Sam tego nie potrafi odnaleźć... To niemożliwe. Miał takie marzenia, dorastał w okresie, kiedy marzenia były w modzie. Teraz została jedynie rzeczywistość. I nie może jej sprostać. I z tego powodu się złości.
P. Dick, "Głosy z ulicy"

poniedziałek, 24 listopada 2014

Maria i Magdalena

Mama, zniechęcona do rodowitych Angielek, przez kilka lat dawała swoim córkom spokój z lekcjami angielskiego, dopiero wiele lat później, gdy powstała w Krakowie słynna szkoła Berlitza - english spoken znów się zaczęło. Lekcje w owej szkole, gdzie uczono języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego, należały do niezmiernie atrakcyjnych. Były to lekcje zbiorowe, a nauka odbywała się najnowszym wypróbowanym systemem Berlitza. Zamiast jakiejś zasuszonej starej nauczycielki z długimi zębami, oczom obu Kossakówien ukazał się prześliczny młody Anglik, taki jak z pocztówek Gibsona, w świetnie skrojonych bryczesach i wysokich brązowych butach, który uczył w ten sposób, że stawiał swoją wspaniałą obutą nogę na stole i z czarownym uśmiechem mówił "the boot" - po czym to słowo kredą wypisywał na tablicy. Następnie rzucił się na stojącą w pokoju sofę i mówił "the sofa". Dziewczynki były zachwycone, bo język angielski okazał się łatwy i dziwnie przypominał język polski. Mister Turner, bo tak nazywało się to cudo męskie, na następne lekcje przyniósł z sobą dwie małe laleczki, które nazwał Mr. Brown i Mrs. Brown. Owe laleczki prowadziły ze sobą dialog ustami nauczyciela. W pewnej chwili pani Brown wywróciła się i ukazała koronkowe majteczki, dystyngowany Anglik spłonął rumieńcem, zażenowany postawił ją na nogi, ale natychmiast słowo "majtki" wypisał po angielsku na tablicy.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Dużo złego narobiło nazywanie kobiet "aniołami". "Mój aniele" - mówili zakochani do swoich dziewczyn. Więc jakże "anioł" mógłby pójść do klozetki (...).
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Witkacy posiadał słynny album osobliwości, w którym z pasją małego chłopca gromadził takie obiekty, jak kawałek zasuszonej skóry ludzkiej, ząb tygrysa, obcięte loki swoich flam, no i pornograficzne sztychy japońskie. Kto tylko posiadał jakąś o s o b l i w o ś ć, ofiarowywał ją Witkacemu do albumu, czym robił mu największą przyjemność. Przez jakiś czas zbierał on również parasole. Gdy deszcz lał, trzeba było walczyć z Witkacym, aby oddał gościowi przyniesiony przez niego parasol, ponieważ potrzebował go do swojej kolekcji. W roku 1939, uciekając z Warszawy przed Niemcami, popełnił samobójstwo. Wykazał tym ostatecznym gestem swoją prawdziwą naturę, którą chował głęboko pod błazeńskim kostiumem. Był więc w istocie śmiertelnie poważnym, głęboko uczuciowym człowiekiem, który nie mógł przejść do porządku nad klęską, jakiej wówczas Polska doznała.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Obie siostry bardzo chętnie czytywały amerykańskiego pseudofilozofa Mullforda, który propagował "optymistyczną" wiedzę życia. Jego książka "Przeciw śmierci" była ukochaną lekturą Magdaleny. Z tej czarującej książki szczególnie jedno zdanie stało się niejako mottem jej życia: "Nie rób nigdy tego, co ktoś inny może za ciebie lepiej zrobić." To zdańko było wspaniałym wykrętem, aby nie sprzątnąć po sobie, nie pościelić samemu łóżka, nie nalać sobie samej herbaty i w ogóle nie robić tego, co ktoś fachowy - a w tym wypadku służąca - potrafiły zrobić lepiej i sprawniej. Oczywiście, to nie stosowało się do zajęć, które jej sprawiały przyjemność; tu znowu opierała się na zdaniu angielskiego pisarza Ruskina, którego książki też znajdowały się na jej stoliku nocnym. "Pamiętaj" - pisał ów mądry pan - "że masz czas na wszystko, tydzień składa się nie tylko z dni, ale i z godzin, jedną godzinę w tygodniu możesz przeznaczyć na studiowanie historii sztuki, inną na poznawanie przyrody, jeszcze inną na literaturę piękną, wyuczenie się sportów, grę w szachy itd..." Opierając się na tej mądrej radzie Madzia rzeczywiście znajdowała czas na wszystko.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Wojciech miał swój indywidualny sposób wychwalania kobiet. Podkręcał sarmackiego wąsa i mruczał: - A psiakrew, a niech ją wszyscy diabli, żeby ją wciórności, co za bestia, cholera, a niech ją!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

- (...) Podaj mi Sabinę! - rzekła do jednej z córek, aby zmienić temat. Ku zdumieniu Madzi Dziodzia, czyli Beata, przyniosła matce haftowaną poduszkę, która leżała na kozetce.
- A Florentynę pod nogi! - rozkazała oryginalna mama.
W tym dziwnym białym dworku każda poduszka, każdy stary mebel miał swoje miano, tak jak koty lub psy.
- Nie siadaj na Ambrożym - rzekła Lela do siostry - bo się złamie!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Język rumuński, szalenie dziwna mieszanina latyńsko - słowiańska, był źródłem nieustannej zabawy figlarnej Madzi. Tak lubiane przez Polaków czteroliterowe słowo oznacza po rumuńsku "po", "za" albo "według" i na zakładach krawieckich widniał dużymi literami napis: CROITURA DUPA MAZURA, czyli: ubrania według miary. Gdy nasza humorystka chciała jednemu z tych opasłych dorożkarzy powiedzieć, aby stanął koło Ministerstwa Finansów, obok którego znajdowała się dawna polska legacja, mówiła do niego w ten sposób: - Birżar, merdże a la Calea Victoriei d u p a  la Casa del Ministeriul dei Finanz! - i dorożkarz bez żadnego zdziwienia ani też uśmiechu ruszał z miejsca.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Czy ten list dojdzie do jego rąk? Czy odpisze? Ale jest o czym myśleć, czego wyczekiwać. Jest powód, aby sfruwać na dół po schodach, gdy się przez okno pięterka ujrzy kroczącego listonosza, z czapką o czerwonym otoku i dużą, czarną skórzaną torbą, która może zawiera dla niej szczęście bez granic.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Armagedon w retrospektywie

Czytanie i pisanie to działania wywrotowe same w sobie. Obalają bowiem nasze przekonanie, że sprawy muszą się układać tak, jak się układaja, że człowiek jest sam, że nikt nigdy nie czuł tak, jak my czujemy. Gdy ludzie czytają Kurta, przychodzi im do głowy, że bieg rzeczy zależy od nich w o wiele większym stopniu niż sądzili. Świat staje się nieco innym miejscem właśnie latego, że czytają cholerną książkę. No, tylko pomyślcie.
M. Vonnegut, wstęp do "Armagedonu w retrospektywie" K. Vonneguta

niedziela, 23 listopada 2014

Gombrowicz i Buenos Aires

Tajemnicza jest ta zygzakowata struktura życia. W każdym momencie otwierają się przed nami dwie możliwości, możemy zrobić "tak" albo "inaczej", z niezliczonymi rozgałęzieniami, które z kolei rozdwajają się lub nawet dzielą na trzy części.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie byłem nigdy logicznie nieśmiały...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Przyczyna pańskiego pobytu w Argentynie, senor Gombrowicz? - spytał, nie podnosząc oczu znad wypełnianego kwestionariusza.
- Nie ma przyczyny - odpowiedział szeptem Witold - może szaleństwo.
Mężczyzna podniósł wzrok zna zawalonego papierami stołu i spojrzał na niego z dołu przez okularki w złotej oprawie. Wyglądał na zmęczonego; poprawił się na krześle z miną, jakby chciał zapytać, o jaki rodzaj szaleństwa chodzi, żeby uzupełnić kwestionariusz.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pewnej zimy w Małoszycach, podczas ferii bożonarodzeniowych i noworocznych, pojął nagle, że nie jest to świąteczny tydzień, lecz raczej coś przerażającego, ponieważ czas płynie i nigdy nie wraca. Pojął, że rok kończy się na zawsze, że będą lata następne, ale rok, w którym jeszcze żyje, nigdy już nie wróci. Wtedy poczuł po raz pierwszy - wspominał - że ogarnia go przygnębiający smutek, jakby dopiero co się urodził, i w tej samej chwili uprzytomnił sobie, że życie to piękno, cierpienie i strach.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie ma nic lepszego na poprawienie sobie humoru, jak pójść na pogrzeb. Po pięknym kazaniu o nieśmiertelności duszy i dobrej popijawie człowiek jest podwójnie zadowolony, że żyje.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

W 1966 roku, kiedy mieszkałyśmy tu między ulicami Cordoba i San Martin, pisałam dziennik. Słysząc, że matka wraca, chowałam pośpiesznie mój zeszycik w kratkę pod stos książek i udawałam, że zajmuję się czymś innym... Jak mogłabym jej wytłumaczyć, że przepisywałam właśnie, Bóg wie dlaczego, zakończenie Zmartwychwstania Tołstoja? W tamtym roku ciągle tak robiłam: czytałam jak szalona i przepisywałam strony, które najbardziej mi się spodobały. Byłam tu na wygnaniu, daleko od domu. Może przepisywane chaotycznie zdania miały mi pozwolić na uchwycenie się czegoś, wzniesienie wokół siebie niewidzialnego i wyłącznie mojego miasta.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nigdy nie żywiłem sympatii do arystokratów, bo ich główną cechą jest to, że cieszą się poważaniem, a są głupi i wulgarni, a na doatek najczęściej brzydcy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Żywiłam bowiem zawsze nieokiełznaną miłość do pewnych książek, zatapiałam się w nich dosłownie. Moja matka tego nie rozumiała, niekiedy złościła się nawet, że kiedy czytam, umykam jej, tracę poczucie czasu. To dziwne, że ponad piętnaście lat od śmierci matki nie mogę jeszcze zapomnieć naszych utraczek...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

"Pańska ironia wydała się wszystkim bardzo przesadna, chwilami wręcz napastliwa" - to prawda, nie mogę zaprzeczyć, często cisną mi się na usta kąśliwe uwagi, którymi posługuję się, aby trzymać innych na dystans, aby wprawić ich w zmieszanie. "Czy nie zdaje pan sobie sprawy, że można źle pana zrozumieć?" - czytał dalej w liście, w którym dźwięczał wyrzut. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z ryzyka, właśnie dlatego uwielbiam ironię. To doskonały sposób na zdemaskowanie wrogów, bo porozumiewawcze znaki odnoszą skutek, to znaczy wywołują współudział, tylko wtedy, gdy osoba, do której się zwracasz, podziela twój światopogląd.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Naprawdę pan uważa, że zamierzałem pana przekonać? - uniósł się Witold. - Nie myśli pan chyba, że chcę tracić czas na przekonywanie dorosłych, ludzi dojrzałych, o wyrobionych poglądach, żeby myśleli inaczej? Gdyby miał pan piętnaście lat, nawet dwadzieścia, mógłbym spróbować, ale z osobą w pańskim wieku w żadnym wypadku nie.
- No to dlaczego upiera się pan przy swoim, jeśli nie zamierza pan nikogo przekonywać? - wmieszała się dama o kruchym wyglądzie i skrzekliwym głosie.
- Bo lubię dyskutować - odpowiedział Witold - i dla zabicia czasu.
(...)
- Tak bardzo lubi pan być nieprzyjemny? - spytała z wyrzutem ta sama pani z bibułki, unosząc brwi na znak dezaprobaty i poruszając z biskupim wdziękiem wychudłymi rękami, na których połyskiwały pierścionki.
Witold wygiął usta w półuśmiechu:
- Robię tak może dlatego, żeby poprawić ogólną średnią, ponieważ zbyt wielu ludzi stara się wydać cieplejszymi, niż są w rzeczywistości.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Dwa lub trzy lata temu zrobił długą wycieczkę w pampasy, okołu dziesięciu dni na piechotę z plecakiem. Chodził od jednej estancji do drugiej po prostych, pełnych kurzu drogach, a wszyscy, których spotykał, chcieli wiedzieć tylko jedno: dlaczego chodzi sam na piechotę? Chciał mówić prawdę, że nagle zachciało mu się spędzić tydzień na równinie, że miał dosyć kamienic w stolicy, że pragnął po prostu odrobiny zapachu ziemi. Ludzi nie przekonywały jednak takie odpowiedzi, patrzyli na niego wielkimi oczyma podejrzliwie, jakby był jakimś włóczęgą, potrząsali głowami... Musiał zmienić wersję; wymyślił sobie, że założył się z przyjaciółmi, iż przeżyje w pampasach dwa tygodnie. Wszyscy wtedy zaczęli mu wierzyć, robili się uprzejmi, klepali go po ramieniu, proponowali nawet jedzenie i nocleg... Tak, niełatwo jest mówić prawdę.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Najbardziej (...) typowy argentyński obrządek to zamknąć się w kawiarni, aby pić piwo, czytać, rozprawiać godzinami na najrozmaitsze tematy; krótko mówiąc, aby patrzeć na świat zza szyby. Żyjemy w epoce dużego tempa - mówią - ale z pewnością nie w Argentynie. Tu wszystko porusza się wolno, despacio, chodzi się od jednego lokalu do drugiego, spotyka się ludzi, wymienia plotki, a nawet jakieś myśli. Cudzoziemcy często dziwią się temu lub wpadają w rozpacz, lecz mnie podoba się ten odmienny status czasu, obecny w owych ciemnych jaskiniach, gdzie klienci grają w szachy lub w bilard. Lubię w tym mieście upodobanie do tracenia czasu, do pustych słów, ale także do pewnych spojrzeń i uśmiechów... Siedzi się przy stoliku - w eleganckiej kawiarni lub w marnym barze, to bez znaczenia - przed wielkim, zamglonym lustrem i wsłuchuje w świat. Pije się wodę sodową lub piwo, koniecznie zimne. (...)
Z tym rytuałem zapoznała mnie moja matka, bardzo jej się podobał... Siedziała w barze i czekała. Na co? Na nic. Traciła czas. Czekała na nadejście wieczoru pogrążona w nieokreślonych rozmyślaniach, spędzała pod obracającymi się łopatkami wentylatorów płynące powoli godziny popołudnia, pozbawionego niespodzianek. Puste słowa i tytoń. Aż nadchodziła pora kolacji. Wracała wtedy do domu z błyszczącymi nieco bardziej oczyma.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Będzie to eksperyment, na który nikt na świecie jeszcze się nie odważył: tłumaczyć z języka, którego się nie zna, którym nie mówi żaden z tłumaczy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pieniądze jednak nie dajążadnej satysfakcji, jeśli dla zarobienia ich trzeba się trudzić osiem godzin na dobę. Przecież jeśli ktoś siedzi zamknięty w biurze przez cały tydzień, to na co mu pieniądze, nie ma nawet czasu, żeby je wydać.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

piątek, 21 listopada 2014

Szukam pracy (i sensu życia)

Byłam dziś na rozmowie o pracę. Nie, nie planuję żadnych zmian - po prostu w tym zawodzie nawet jak się nie szuka to się szuka. A nuż coś fajnego zaproponują, może mają dobre stawki, może akurat da się wcisnąć jakieś zajęcia od nich w jedną z moich dziur w planie tygodnia... No to poszłam, co mi szkodzi - nowy kontakt jest zawsze cenny.

Rozmowy o pracę są dla mnie normalnym elementem życia od kiedy tylko zaczęłam uczyć - i lubię je. Pamiętam, jak kiedyś rozmawiałam z jedną z moich grup o karierze i szukaniu pracy. Chciałam, żeby każdy opowiedział o swoich doświadczeniach. Zaskoczyli mnie, bo to byli ludzie nieco starsi ode mnie, a z doświadczeniem w tej kwestii znacznie mniejszym. Zresztą to może nic dziwnego - ja pracując na etacie przez dwa lata też niczego nie szukałam, nie wysyłałam CV - ba, nawet nie miałam aktualnego CV. Ale jak się jest jak ja teraz, trochę tu, trochę tam, nigdzie na stałe, to się szuka. I zdobywa się doświadczenie, nie tylko pracując, ale też szukając pracy. Bo kiedy sobie pomyslę ile miałam dziwnych rozmów i że w zasadzie każda z nich mogła być przecież moją pierwszą - co jakbym sobie pomyślała że ten cyrk, który się tu odstawia, to absolutny standard? Moim faworytem nadal pozostaje pan z rosyjskim akcentem, który podczas rozmowy głaskał mnie pod stołem po kolanie, pytał, czy jestem malarką (bo tak pani ładnie ubrana - jak artystka) i tłumaczył, że jego sekretarka nie zna angielskiego, bo jeszcze jej nie posłał na kurs.

Nie liczę już rozmów na których byłam, bo nawet w tym roku, od kiedy wróciłam do uczenia, uzbierało się ich ponad dziesięć. I to fajne, czuję się kompletnie komfortowo jako potencjalny lektor danej szkoły językowej. Pamiętam jak poszłam na rozmowę do firmy, w której przepracowałam dwa ostatnie lata jako pracownik biurowy. Jestem otrzaskana z takimi sytuacjami, poszłam bez stresu - stres przyszedł później, jak się zorientowałam, że to kompletnie inna bajka, kompletnie inne pytania i kompletnie inne kwalifikacje. No, ja nie o tym.

Rzecz w tym, że teraz niekompetencję i brak pewności siebie u osoby, która prowadzi ze mną rozmowę, wyczuwam na kilometr. Widzę, kto ma małe doświadczenie w rekrutacji pracowników. Widzę kto nie wie, czego chce. Widzę, kto woli, żeym ja mówiła, bo sam w zasadzie nie wie co powiedzieć. Mogę się nawet trochę poznęcać nad moim rozmówcą kiedy on na to zasługuje, a mnie przyjdzie na to ochota - jeśli to oczywiście jest konkretny typ rozmówcy, bo niektórzy nadal potrafią wytrącić mnie z równowagi. Ale tak ogólnie to chyba jestem w tym niezła.

I nie, nie piszę dlatego, że dzisiejsza rozmowa była w stylu tej z panem o rosyjskim akcencie - akurat dzisiejsza była całkiem przyjemna i może coś z niej wyniknie. Po prostu już od września nosiłam się z zamiarem napisania o rozmowach o pracę i o tym, ze warto na nie chodzić, nawet, jeśli się pracy niespecjalnie szuka - bo doświadczenie, bo praktyka w radzeniu sobie ze stresem, bo a nuż zaproponują coś ciekawego. A jak nie, to zawsze można trafić na takiego oryginała, który jest świetnym materiałem do historii opowiadanych znajomym przy piwie - jak wspomniany wyżej pan z rosyjskim akcentem albo inny, na którego natknęłam się w sierpniu tego roku. Ten sprowadził sobie studentów z zagranicy i miał nadzieję przeprowadzić dla nich darmowy kurs, zapraszając niemalże losowych lektorów na lekcje pokazowe (a biedni kursanci musieli takich lekcji, kompletnie ze sobą niezwiązanych, przeżyć pięć dziennie przez pięć dni w tygodniu).

W każdym razie dochodzę do wniosku, że pieniędzy nie mam i raczej w najbliższej przyszłości mieć nie będę (znaczy się takich pieniędzy, które pozwalają na coś więcej niż przeżycie do pierwszego), na magistra też się nie zanosi - to będę mieć doświadczenie. Wszelkie, różne. Będę chodzić gdzie się da, uczyć się różnych rzeczy, poznawać nowe sytuacje, zgłaszać się na ochotnika tam, gdzie mnie wezmą. W czymś trzeba być dobrym.

sobota, 15 listopada 2014

W pogoni za rozumem

Weird how quickly time goes when you have a hangover. Is because you have so few thoughts: exactly opposite to when people are drowning, entire life flashes past and moment seems to last for ever because they are having so many thoughts.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Am assured, receptive, responsive woman of substance. My sense of self comes not from other people but from... from... myself? That can't be right.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Right, am not going to lie in bed being sad. Am going to get up and do something useful. Like. Um. Have a fag?
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

As it says in Buddhism: The Drama of the Moneyed Monk, the secret of spiritual happiness is not doing the washing up in order to get the washing up done but to do the washing up.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Self-discipline isn't everything. Look at Pol Pot.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

wtorek, 11 listopada 2014

Znaleźć balans

Do niedawna moim głównym problemem zdawał się być brak czasu. Marzyło mi się, żeby raz na jakiś czas po prostu spędzić dzień siedząc na tyłku, nie robiąc nic albo robiąc cokolwiek, po prostu mieć dzień, który mogę wykorzystać albo tylko zmarnować, ale nie czuć się przez to źle. Zmieniłam pracę, skończyłam studia - i mam czas. Nawet bardzo mam czas. Za mną krótki tydzień, dziś piąty dzień mojego weekendu, od jutra kolejny krótki tydzień - dwudniowy. I jakoś tak jest nie tak. Prawda - mogę iść na spacer, spędzić cały dzień szwędając się po okolicy, iść z kimś gdzieś, zwiedzić jakieś muzeum. Wtedy jest mi dobrze, ale potem mówię sobie, że to były takie aktywne trzy dni, że przede mną dwa kolejne i może warto po prostu spać do południa, czytać książkę w łóżku, haftować i oglądać Star Treka. Piękny plan, fantastyczna perspektywa na następny dzień - ale kiedy ten kolejny dzień przychodzi, coś zaczyna uwierać. Może powinnam była się z kimś spotkać? Może trzeba było gdzieś wyjść? Może to jest czas, żeby zrobić pranie, umyć podłogę, napisać raporty do pracy i przygotować sobie lekcje na cały tydzień? Może zorganizować jakichś znajomych i coś razem zrobić? Czy ja w ogóle jeszcze mam jakichś znajomych? Może powinnam się zapisać na kurs rosyjskiego? A może zacząć naukę fińskiego? Może, może, może... Zamiast się relaksować tylko coraz bardziej się najeżam, robię się rozdrażniona i tylko patrzeć, jak wybuchnę. I w sumie nie wiem o co mi chodzi, jedno jest źle, drugie jest niedobrze, a przecież czasem potrzebny jest człowiekowi taki głupi, pusty dzień, żeby tylko malować paznokcie i gapić się w telewizor. Potrzebny? Niepotrzebny? Chyba czuję się winna bo mam czas, bo tak naprawdę to ja nie potrafię (!) mieć czasu - i tu zaczyna się błędne koło, kiedy w grę wchodzi poczucie winy - mam wolny dzień, który mogę wykorzystać i którego nie wykorzystam, bo paraliżuje mnie poczucie winy z powodu wolnego dnia. Jutro do pracy, chociaż na kilka godzin. Chyba wyjdzie mi na zdrowie.

A za oknem kordon policji, więc chyba zaraz będzie szedł Marsz Niepodległości. O dziwo, trochę to uspokaja sumienie - dzisiaj wyjście z domu grozi dostaniem w mordę od ksenofoba, więc mam niezłą wymówkę, żeby nie wychodzić z domu. Może tylko tego mi trzeba - dobrej wymówki?

niedziela, 9 listopada 2014

Bardzo nieskładny post o metrze, warszawskiej Pradze i o tym, że swędzi (o, jak strasznie swędzi).

Plecy mnie swędzą jak jasna cholera. Tydzień temu zrobiłam mój pierwszy w życiu tatuaż i wygląda na to, że goi się bardzo ładnie, tylko swędzi że ja nie mogę. I nie wolno ruszać, bo, jak mnie uczyli jak byłam mała, przy ospie: "jak swędzi to się goi, nie ruszaj." No to nie ruszam żeby nie rozpaprać, chociaż powoli z tego swędzenia dostaję trochę szewskiej pasji. Ale ja nie o tym, przynajmniej postaram się nie o tym, bo jak teraz próbuję poskładać myśli to wychodzi głównie coś w stylu "swędzi kurwa swędzi ja pierdolę ale swędzi podrap nie drap zrób coś swędzi." Tak że tego. No. (Może jak upnę włosy to nie będą łaskotać i zrobi się lepiej? Upięłam, będę sobie wmawiać że się zrobiło.)

Wczoraj otworzyli nam metro. W sensie że drugą linię. I nie w sensie że otworzyli otworzyli, ale otworzyli na jeden dzień, na miesiąc przed otwarciem właściwym. Taki dzień otwarty, z tym, że nie do końca, bo pociągi nie jeździły. Serio: można sobie było pozwiedzać metro, ale jak jest wola przemieścić się ze stacji do stacji, to już trzeba tramwajem. My się oczywiście oszukaliśmy i na Nowym Świecie przeczekaliśmy trzy ogłoszone pociągi, zanim do nas dotarło, że chyba się jednak nie doczekamy i na Świętokrzyską trzeba będzie piechotą.

(Swędziswędziswędzi.)

No ale tak poza tym to było fajnie, tylko dyskryminacja, panie. Przy Świętokrzyskiej stał taki duży namiot, w którym można było kolorować obrazki z syrenką i budować roboty z klocków Lego, ale jak zapytałam, czy ja też mogę, to pani stwierdziła, że nie mam od sześciu do dwunastu lat. Skandal, wszystko co najlepsze zawsze jest dla dzieci, a jak się dzieckiem nie jest albo się dzieci nie ma to dupa, żadnych gratisów, żadnych atrakcji, nic (czasem jeszcze działa jak powiem, że jestem nauczycielem, kiedyś na targach książki to bezwstydnie wykorzystywałam - tu jakoś się nie złożyło, żeby spróbować). Tylko na stoisku stacji Uniwersytet dostałam kilka pocztówek - z moim brzydkim wydziałem, o ironio. To chyba po to, żebym się czuła winna, że nie piszę magisterki.

(Swęęęęędzi.)

W każdym razie nasz pierwotny plan na wczoraj był taki, że pozwiedzamy stacje, a pod wieczór pojedziemy sobie metrem na Pragę na piwo. Brak metra w metrze trochę sytuację skomplikował, ale z grubsza się udało, przynajmniej w tym sensie, że wieczorem faktycznie wylądowaliśmy na Pradze. Praga świętowała, nie wiem czy bardziej to, że prawie otworzyli im metro, czy że wreszcie można jak człowiek przejść przy Wileńskim na drugą stronę ulicy, bo poznikały płoty i różne inne dekoracje związane z budową. Grali jakiś dość okropny koncert, dokoła dział się jarmark. Po stwierdzeniu, że nie mogę już więcej książek, wzbogaciłam się o trzy książki. Fakt, że kupiłam tylko jedną, bo jedną dostałam gratis od miłej pani z praskiej biblioteki ("jak się pani podoba to niech sobie pani weźmie, bo zaraz zamykamy stoisko. Tylko pod warunkiem, że naszą ulotkę też sobie pani weźmie"), a jedna kosztowała na starociach dwa złote, więc się nie liczy. Ta trzecia to ciekawa sprawa: komiks na podstawie opowieści starszych ludzi z Pragi o wojnie. Fajna inicjatywa (proszę sobie wyguglać), a dziewczyna na stoisku z taką pasją o niej opowiadała, że trzeba było się przemóc i kupić.

(Swędzi swędzi.)

Wylądowaliśmy w końcu w jednej z tych uroczych praskich knajpek. W knajpce pustki, tylko przy stoliku obok trzech starszych panów. My rozmawiamy po angielsku, panowie po polsku i komentują sobie naszą rozmowę. Nic okropnego co prawda nie mówili, ale któryś i tak stwierdził, że "ja ci mówię, ta pani rozumie po polsku i zaraz nam najebie." To się przyznałam, że rozumiem. Potem jeden z panów zapytał o zakupiony komiks, który sobie właśnie przeglądałam - i zamiast na kolejne piwo przenieść się gdzie indziej, zostaliśmy. Rozmowa była dość nieskładna, bo pan, chociaż mieszkał w Anglii przez jakiś czas i najwyraźniej ma tam jakieś korzenie ("bo ja jestem pół Polakiem, pół Niemcem, pół Anglikiem, pół Żydem i pół... co ja tam jeszcze pani mówiłem? A, Polakiem. A ten pan to z Anglii? Nie z Anglii, z Ameryki? A, to chujowo. Żartuję, żartuję, niech mu pani tego nie tłumaczy"), angielski miał odrobinę zardzewiały (chociaż jak na osobę w tym wieku i o tym, przypuszczam, poziomie edukacji, bardzo ładny), a wszystkie te wiśniówki, które w siebie w międzyczasie wlał, raczej nie pomogły. I tak było miło, ja zawsze boleję, że w warszawskich knajpach nie da się za bardzo tak po prostu podejść do człowieka i zacząć rozmowy, bo wszyscy od razu jakoś dziwnie patrzą. A ten pan to był taki lokalny folklor że aż miło, i to piszę bez cienia złośliwości.

Swędzi swędzi. Chyba miała być jakaś puenta tej hitorii, ale na puentę za bardzo swędzi. Wychodzi na to, że zamiast być taką blogową Magdaleną Samozwaniec jestem bardziej Williamem Whartonem, i to w tych jego gorszych książkach, w których pisał przez dwdzieścia stron że kupił gwoździe i naprawił dach i nic za bardzo z tego nie wynikało. Idę pisać raporty śródsemestralne, ble.

sobota, 8 listopada 2014

Mitologia Celtów

Łagodność nie była wszakże cechą mieszkanek celtyckiej Galii, skoro w IV wieku n.e. Ammianus Marcellinus tak pisał: "Cały zastęp obcych nie zdoła sprostać jednemu Galowi, jeśli przyzwie on na pomoc żonę, która jest zazwyczaj bardzo silna i niebieskooka - zwłaszcza gdy wyprężywszy kark, zgrzytając zębami, wymachując swymi białymi a olbrzymimi rękami , zaczyna wymierzać ciosy, do których dołącza kopnięcia, niby lawinę pocisków miotanych z katapulty."
J. Gąssowski, "Mitologia Celtów"

poniedziałek, 20 października 2014

W kraju niewiernych

Kiedy właściwie ostatni raz przed Bagnem zmuszona byłam pisać ręcznie? Nie pamiętam nawet. Teraz jednak wiem, że w odręcznym zapisie więcej się przekazuje aniżeli samą treść zawartą w ciągach liter i kombinacji ich kombinacji; patrzę na poprzednią stronę mego dziennika i widzę ów dzień - dzień przed dniem przewczorajszym - w którym pokryłam ją mozaiką zdań wyekstraktowanych z minionych myśli. Czy musz je czytać, by przypomnieć sobie nastrój tamtego wieczoru? Nie. Ale to ja - a ktoś obcy? Bo i dla kogo ten dziennik? Prawdą jest, że i najbardziej sekretne pamiętniki chorobliwych introwertyków pisane są przecież z podświadomą intencją przeczytania ich przez kogoś całkowicie obcego; w rzeczy samej niczego, ale to niczego nie pisze się i nie tworzy dla samego siebie. Ciekawam więc, w czyje ręce trafi ten notatnik? Ty - ty - cóż sobie o mnie, o nas myślisz? Jak sobie nas w głowie malujesz?
J. Dukaj, "Iacte"

Santana był inteligentny i przebiegły. Do tego stopnia, że czasami sprawiał wrażenie kretyna.
J. Dukaj, "Irrehaare"

niedziela, 12 października 2014

Prędzej świnie zaczną latać

Floydzi kojarrzeni byli z odlotami, narkotykami, ale też z białym rockiem. Byli dla ludzi, którzy lubili Tolkiena i szukali śladów obecności kosmitów na Hampstead Heath.
M. Blake, "Prędzej świnie zaczną latać"

Nie goniły go [Syda] żadne terminy, więc często całymi dniami wylegiwał się w łóżku myśląc, że może robić wszystko, na co tylko ma ochotę. ecz kiedy w końcu do czegoś się zabierał, czuł, że ogranicza to jego wolność.
M. Blake, "Prędzej świnie zaczną latać"

Podczas przerw w nagrywaniu Meddle zespół wyrwał widownię z narkotycznego odrętwienia swoim kwadrofonicznym systemem dźwiękowym, wybuchającymmi ładunkami dymnymi oraz gigantyczną, nadmuchiwaną ośmiornicą, wychodzącą podczas zwieńczenia A Saucerful of Secrets ze znajdującego się przed sceną jeziora. Był to niewątpliwie spektakularny finał, nawet jeśli został nieco popsuty przez jednego z technicznych, który wskoczył do wody, by odplątać macki bestii.
M. Blake, "Prędzej świnie zaczną latać"

Według Parsonsa zaangażowanie w pracę zależało od różnego rodzaju czynników zewnętrznych, takich jak emisja programu Latający Cyrk Monty Pythona nadawanego przez BBC2.
M. Blake, "Prędzej świnie zaczną latać"

Podczas innego z koncertów w Earls Court pisarz Douglas Adams, który obchodził tego dnia urodziny, został zaproszony na scenę i zagrał na gitarze akustycznej w utworze Brain Damage.
M. Blake, "Prędzej świnie zaczną latać"

czwartek, 9 października 2014

Dziękuję, Panie Kierowco!

Oboje jesteśmy chorzy. Mnie złapało jakoś w zeszły piątek i powoli odpuszcza, chociaż nadal mam gila do pasa i boli mnie moje wszystko. K. zaległ w łóżku wczoraj i choruje jak Prawdziwy Mężczyzna, czyli tak, jakby już nigdy nie miał z tego łóżka wstać. Siłą rzeczy wszystko spada na mnie - zakupy, spacery z Psem, pranie, sprzątanie i co tam jeszcze.
I wstaję sobie dzisiaj o szóstej rano, z tym gilem do pasa, nierozwieszonym od wczoraj praniem, niewyprowadzonym psem i w ogóle z całą masą niezrobionych rzeczy, żeby zawlec tyłek na poranne zajęcia do mojej wcale nie ulubionej grupy i myślę sobie jaki to przede mną bardziej niż mniej chujowy dzień. Łazienka, tapeta, książki do plecaka i biegiem na przystanek, bo tylko tego mi jeszcze brakuje, żeby się spóźnić na autobus. Zdążyłam, wsiadam, nawet mimo tłoku zdołałam posadzić tyłek (niech chociaż tyle mam z życia). Zbliżamy się do następnego przystanku, ktoś naciska "stop", chociaż przystanek na żądanie to bynajmniej nie jest. I słyszymy w głośnikach głos kierowcy (nawet nie wiedziałam, że autobusy miejskie mają takie głośniki): "Spokojnie, proszę państwa, nie ma co naciskać, ja i tak się zatrzymam."
"Oho - myślę sobie - ma misję, będzie edukować." Ale po chwili kierowca mówi dalej, już w mniej pouczającym tonie: "Witam państwa na pokładzie w ten piękny, słoneczny, majowy poranek." Za oknem buro i obrzydliwie, że jest październik chyba nie muszę wspominać.
"Jedziemy na Spartańską, gdziekolwiek to jest. Proszę spojrzeć w lewo, właśnie mijamy Park Ujazdowski. Tak się państwo tłoczą jak śledzie, proszę o uśmiech, jak się wszyscy uśmiechniemy to będzie nam przyjemniej."
I uśmiechają się powoli autobusowe paszcze, a mi trochę żal wysiadać. Dziękuję Panie Kierowco, "zrobił mi Pan dzień", jak to mówią z angielska. A ja, dzięki Panu, może nie będę dziś taką wkurwioną suką i nie zepsuję dnia kilku innym osobom.

poniedziałek, 22 września 2014

Przeprowadzka

Sporo mam na głowie. W zeszłym tygodniu zajęcia w szkole ruszyły pełną parą, więc jest dużo przygotowywania, drukowania, kopiowania, wycinania i ogarniania kwestii organizacyjnych. Zapomniałam trochę jak się pracuje z dzieciakami, ale powoli wchodzę w rytm. Mimo drobnych zgrzytów jest nieźle, mam nadzieję, że będzie tylko lepiej.

W czwartek wieczorem odebraliśmy klucze do mieszkania, które przynajmniej przez kolejny rok będzie naszym domem. Po krótkim świętowaniu trzeba było zakasać rękawy i spędzić weekend na taszczeniu toreb i pudeł. Nowe mieszkanie powoli ożywa, wzbogacone o nasze graty już nie jest takie białe i sterylne. Książki robią ogromną różnicę - na dzień dobry przywiozłam ze sobą trochę książek i wystarczyło je postawić na półce nad łóżkiem żeby od razu poczuć się trochę bardziej po domowemu. Oczywiście każdy kij ma dwa końce, a robiąc trzeci kurs ze starego mieszkania do nowego z walizą pełną książek klęłam pod nosem i mówiłam sobie, że już nigdy więcej żadnej książki nie kupię. Zobaczymy ile wytrzymam, póki co waliza też się zbuntowała i odpadło od niej kółko. Jeszcze tylko słowniki, ale to już chyba w kolejny weekend.

piątek, 12 września 2014

O grzybach, podłym PKSie i miłym zbiegu okoliczności

Korzystając z faktu, że oboje mamy póki co wolne piątki, pojechaliśmy do Wilgi na grzyby. K. grzybów nie zbiera, bo o polskich grzybach wie tyle co nic (jak zresztą o wszystkich innych - no, prawie wszystkich), ale połaził sobie po lesie, Pies w siódmym niebie, ja przeszczęśliwa, bo grzyby zbieram od kiedy nauczyłam się chodzić. A grzybów całkiem dużo, nazbierała się spora siata - w tym jeden naprawdę ładny prawdziwek i gigantyczna kania.

Jako, że jestem trochę pojebana i zapisuję w moim kalendarzu wszystko, wcześniej rzetelnie się przygotowałam do wycieczki i spisałam powrotne PKSy. Więc zbliża się godzina powrotu, wyplątaliśmy się z lasu, idziemy na przystanek... A PKS, dziad przepodły, przejeżaża nam przed nosem i nawet nie raczy zwolnić. "Może nie ten - mówimy sobie - może zaraz będzie ten właściwy." Ale czekamy dwadzieścia minut, dupa. Nie ma co się martwić, jak sprawdzałam wcześniej to internet twierdził, że za dwie godziny będzie następny. Może czekanie na rozklekotany PKS nie jest najprzyjemniejszym sposobem na spędzenie dwóch godzin, ale co tam, przeżyjemy. Niedaleko jest bar - placki ziemniaczane, chrzczone piwo, te sprawy. Jest czas to można się wybrać do baru, szczególnie, że może mają rozkład jazdy tych zasranych PKSów i dowiemy się czy te dwie godziny to faktycznie dwie godziny.

Więc pytam w barze o kolejny PKS do Warszawy, pani w śmiech. "Oj, był kiedyś jeszcze jeden, ale zlikwidowali, ten co pojechał był ostatni - następny o czwartej rano." No i co dalej? Jesteśmy na zadupiu, zaraz się będzie ściemniać. Niedaleko jest miasteczko, diabeł tam mówi dobranoc, ale może uda nam się zorganizować z niego jakiś transport do Warszawy. Myślę sobie, że jak nie transport to może chociaż tani nocleg - tylko grzybów szkoda, miałam je w drodze powrotnej podrzucić mamie, żeby od razu coś z nimi zrobić, bo do rana pewnie zjedzą je robaki (ja grzyby tylko zbieram - ani gotować ich nie umiem, ani jeść nie lubię). No ale trudno, są priorytety.

W drodze do miasteczka próbujemy łapać stopa. Samochody tam jeżdżą trzy na krzyż, żaden nie chce nas zabrać. Dupa. Docieramy do Wilgi i trasy na Warszawę. Z tym stopem już zwątpiłam, ale proponuję, żeby postać z pół godziny, a jak się nie uda - szukać noclegu. Za moment zatrzymuje się samochód, w samochodzie facet koło czterdziestki. Do Warszawy? Do Warszawy. I mało, że do Warszawy, to jeszcze na osiedle mojej mamy. Facet się cieszy, bo ma konwersacje po angielsku gratis, my się cieszymy, bo nie jesteśmy już w czarnej dupie i grzyby też się nie zmarnują. Facet nawet prosi K. o numer telefonu, bo szuka native speakera dla swoich dzieci. Powrót do domu za darmo, wygodnie, w miłym towarzystwie, a dla K. jeszcze być może nowy klient - kilka pieczeni na jednym ogniu, a chwilę wcześniej groziło nam spanie w rowie. Bywa, że tak się właśnie fajnie wydarzenia ułożą, aż trudno uwierzyć, że to wszystko nie było przez kogoś z góry ukartowane.

Dobrze jest czasem stracić kontrolę nad sytuacją i być skazanym na pomoc obcych ludzi - bo wtedy nagle okazuje się, że ci obcy ludzie to nie tylko zlodzieje i mordercy, o których się słyszy w wiadomościach, ale też normalne, sympatyczne osoby, które potrafią coś bezinteresownie zrobić dla drugiego człowieka.

I jeszcze taka obserwacja - Pies, który w mieście kompletnie ignoruje samochody, tam, na leśnej drodze, szczekał na nie i próbował gonić. Potem, na przystanku, siedział na samym skraju drogi i bacznie wypatrywał czy nic nie jedzie. Historii Psa nie znamy, poza tym, że ktoś go znalazł i przyprowadził do schroniska. To może jakiś skurwysyn ostatni go wyrzucił z samochodu i on tak przez parę dni czekał przy drodze, z nadzieją, że skurwysyna jednak ruszy sumienie i wróci? Bo nie wiem, jak inaczej to zachowanie wytłumaczyć.

wtorek, 9 września 2014

Rajski ogród

Nie zanudzajmy się. Powinniśmy podróżować i to właśnie teraz, bo nigdy już nie będzie nam to sprawiało tyle radości.
E. Hemingway, "Rajski ogród"

Pisanie szło mu tak prosto i gładko, że obawiał się, iż okaże się nic niewarte. Bądź ostrożny, mówił do siebie, dobrze, że piszesz prosto, bo im prościej, tym lepiej, ale żebyś tylko nie zaczął, do cholery, zbyt prymitywnie myśleć. Najpierw zdaj sobie sprawę, jak skomplikowana jest rzecz, a potem wyraź ją w jak najmniej skomplikowanej formie. Nie wyobrażasz sobie chyba, że to, co się stało w Grau du Roi, było proste tylko dlatego, że potrafiłeś trochę z tego opisć bez wielkich słów?
E. Hemingway, "Rajski ogród"

Każdy skrawek ziemi, jaki przejechaliśmy, jest twój. Cała ta żółta gleba, te białe wzgórza, ten pył kwietny na wietrze, te korowody topoli wzdłuż dróg. Wszystko, co widzieliśmy, co czuliśmy, jest twoje. I Grau du Roi, i Aigues Mortes, i cała Camargue, którą przemierzaliśmy na rowerach, czy to wszystko nie jest twoje?
E. Hemingway, "Rajski ogród"

- Tylko jeszcze jeden drobiazg: lepiej nie mieć dzieci.
- Na razie się nie zanosi.
- To dobrze.
- Dobrze? Dla kogo?
- Dla dzieci.
E. Hemingway, "Rajski ogród"

Kompendium wiedzy o Dalekach

When The Daleks went into pre-production in the autumn of 1963, BBC staff designer Raymond Cusick was assigned to the serial. As well as designing the sets for the petrified jungle and the Dalek city, Ray's brief included realising the new alien creatures described in Terry Nation's script:
"Standing in a half circle in front of them there are four hideous machine-like creatures. They are legless, moving on a round base. They have no human features. A lens on a flexible shaft acts as an eye. Arms with mechanical grips for hands... The creatures hold strange weapons in their hands."
Ray Cusick recalls being "puzzled" by this description, and phoning Terry Nation for clarification. Nation mentioned a show he'd seen in London by the Georgia State Dancers: "I'd seen it too," says Ray. Terry said: "Do you remember the peasant dance when the girls come on in long dresses and they seem to glide like they're on roller skates? That's how I think the Daleks should move."
S. Tribe & J. Goss, "The Dalek Handbook"

Destiny of the Daleks (1979) saw four working Daleks hurriedly assembled out of bits and pieces (including a prop from a traveling exhibition that looked very little like a Dalek). These four Daleks were accompanied on location filming by a horde of lightweight vacuum-formed dummy casings. Some were only single-sided half-Daleks, and were carried through Skaro wastelands by extras; the end effect was less of a glide and more of a bounce. Most of these were blown up on location. By the time the four real Dalek props made it back into the studio, they had suffered considerable damage. There wasn't time to repair them properly, so Tom Baker's Doctor was menaced by Daleks with bits missing or, in one case, held together with tape.
S. Tribe & J. Goss, "The Dalek Handbook"

Actor Michael Wisher was cast as Davros by director David Maloney. Wisher had provided Dalek voices for three of their encounters with Jon Pertwee's Doctor and had taken roles in another three Third Doctor serials. Knowing that he would spend six episodes sitting in a chair and wearing a close-fitting mask that would restrict his vision and hearing, Wisher prepared himself for the part by rehearsing with a paper bag over his head.
S. Tribe & J. Goss, "The Dalek Handbook"

poniedziałek, 8 września 2014

Wstecz

Triton? Oh, yeah. That house I bought. No good. I couldn't take it. Beautiful house, but no oxygen, no gravity and worse than that, no alcohol. Those sly bastards won't even let you smuggle it honestly. I mean, hey, I don't mind floating around a twenty-five bedroom mansion in a space suit twenty-four hours a day, with no neighbours for a million miles or so, but doing it sober was such a drag.
R. Grant, "Backwards"

poniedziałek, 1 września 2014

Jesień

Chyba trochę już przyszła jesień. Do mnie to jakoś nie dotarło, dziś rano w metrze zastanawiałam się skąd tyle dzieciaków w białych koszulach. Chwilę mi zajęło skojarzenie, że przecież pierwszy września, początek roku szkolnego, te sprawy. Jesień jest fajna, bo można zbierać grzyby i są kasztany. Okazuje się, że dzielimy z Psem wspólne zamiłowanie do kasztanów. Pies ogólnie jest za poważny na wszelkie zabawki i zwykle je ignoruje, ale za kasztanami biega.

Rok szkolny co prawda się zaczął, ale ja mam jeszcze trochę wolnego. Za tydzień startują moje dwie pierwsze grupy, reszta trochę później. Myślę, że rutyna prędko mnie nie dogoni, za dużo się zmienia. Do października wszystko będzie już przewrócone do góry nogami - nowa praca, nowe mieszkanie, nowy Współlokator (a w zasadzie dwóch, jeśli liczyć Psa - na razie Pies pomieszkuje, trochę tu, trochę tam, zależnie od tego, kto akurat może mu poświęcić więcej czasu). Trzeba będzie ogarnąć burdel organizacyjny i się w to wszystko wdrożyć, ale póki co po prostu się cieszę i po swojemu świętuję - przy dobrym jedzeniu, na długich spacerach, zwiedzając mniej znane zakątki Mojego Miasta i aktywnie (przez ostatnie kilka dni naprawdę aktywnie) spędzając czas.

A teraz właśnie wróciłam z urzędu, gdzie podpisywałam papierki w związku z działalnością gospodarczą. Od października będę przedsiębiorcą, czy czymś tam - ale to kolejna sprawa do doogarnięcia później, te wszystkie ZUSy, VATy, inne straszne rzeczy. Na razie siedzę w domu, wyszywam moje robótki i leczę kaca po wczorajszym opijaniu podpisania umowy najmu mieszkania. Jest co opijać. Lubię jak się dzieje, mam dzięki temu wrażenie, że nie stoję w miejscu.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Kraina baśni

Owce z dwiema krótszymi nogami szybciej poruszałyby się po zboczu, ale tylko w jedną stronę.
P. McAuley, "Kraina baśni"

To tak wspaniale logiczne i jednocześnie bez sensu że aż ojej (tu wstaw emotikonę/infantyne serduszko). A książka w ogóle taka sobie, chociaż zdarzało mi się czytać znacznie gorsze sf.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zaburzenia obesesyjno-kompulsywne i inne małe przyjemności

Lubię robić rzeczy w ściśle określonej kolejności, pisać i przepisywać listy obowiązków, zakupów i miejsc do odwiedzenia i wymyślać moje własne, małe rytuały. Nie wiem, na ile to podchodzi pod zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, ale Mądry Psychiatra, u którego byłam jakiś czas temu w związku z Różnymi Rzeczami stwierdził, że podchodzi jak najbardziej. To ja powiem, że ja moje zaburzenia bardzo lubię. Bo pomagają zachować porządek w głowie i dodają życiu smaku - choćby przez to, że po zrobieniu każdej Ważnej Rzeczy pozwalam sobie na jedną Przyjemną Rzecz i to mnie motywuje do robienia Ważnych Rzeczy i organizuje mi czas. Prowadzi też do prokrastynacji i przeciągania przyjemnych czynności kiedy następna w kolejce jest czynność mniej przyjemna (i dlatego od dwóch tygodni sprzątam w lodówce) - ale co zrobić, idealne rozwiązania przecież nie istnieją.

Mam takie swoje niegroźne dziwactwa. W portfelu zbieram stare bilety, ulotki, wizytówki, różne papierki. Kiedy kończę jedną książkę, biorę z półki kolejną, i to bynamniej nie losowo - następną w kolejce, ale nie tego samego autora, który napisał poprzednią. Trzymam się tej zasady kurczowo, czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi - więc nieraz bywało, że podczas długiej podróży pociągiem przychodziło mi czytać nudny tomik poezji, albo że do samolotu brałam największą możliwą cegłę. Nowa książka to nowy świstek z portfela (w kolejności chronologicznej, poczynając od tych, które siedzą tam najdłużej). Świstek robi za zakładkę i notatnik do spisywania ciekawych cytatów - a po skończeniu lektury razem z książką ląduje na półce. Wyciągam potem taką książkę po x czasu, żeby ją komuś pożyczyć, i przypominam sobie, że musiałam ją najwyraźniej czytać po zwiedzaniu Wilna, bo w środku jest bilet z wileńskiego muzeum narodowego. Pamiętam jak sprzedawałam jakieś książki na Allegro, w jednej siedział bilet na "The Wall" Watersa. Szkoda mi było pozbywać się biletu razem z książką, ale zasady to zasady. Mam tylko nadzieję, że osoba, która ode mnie tę książkę kupiła, doceniła mały bonus, jaki znalazła między kartkami. Ja bym doceniła, uwielbiam takie niespodzianki w używanych książkach.

Kolejną rzeczą jest mój kalendarz. Zakup kalendarza to zawsze cały rytuał, który zaczynam planować jak tylko w księgarniach pojawiają się kalendarze na kolejny rok. Będzie przy mnie przez cały rok, trzeba wybrać rozważnie - ładna okładka, przyjazny rozkład i, przede wszystkim, dużo miejsca na notatki. Naprawdę dużo. Bo ja zapisuję WSZYSTKO. Czytane książki i oglądane filmy i seriale to jeszcze nic. Nawet planowanie malowania paznokci z dwutygodniowym wyprzedzeniem to małe piwo w porównaniu do innych rzeczy, które się tam znajdują. Wyjścia na piwo, rocznice najróżniejszych wydarzeń, które pewnie dla mało kogo zasługiwałyby na rocznicę... Często zapisuję rzeczy po fakcie - bo coś zrobiłam (boże uchowaj) spontanicznie, ale w kalendarzu musi się znaleźć, nigdy człowiek nie wie, może kiedyś przyda się informacja gdzie, z kim i o jakiej godzinie był na piwie trzy miesiące temu. Rozstawanie się z kalendarzem to też osobna historia - do starych kalendarzy co prawda nigdy nie zaglądam, ale wyrzucić mi je strasznie szkoda, więc gromadzą się w szufladach, aż w końcu przeprowadzka/porządki generalne/zwyczajny brak miejsca sprawią, że trzeba się ich z ciężkim sercem pozbyć.

Niesamowitą przyjemność sprawiają mi powtarzalne czynności. Haftu krzyżykowego nauczyłam się od mamy i nie ma chyba nudniejszego i mniej kreatywnego zajęcia, ale dla mnie to jakaś taka dziwna satysfakcja - liczenie kratek, powtarzanie w kółko tego samego i obserwowanie jak powoli, bardzo powoli, na kanwie pojawia się wzór. To, co robię teraz, zaczęłam trzy lata temu, ilość pozostałej pracy oceniam na kolejne trzy - bo nie ma co się bawić w jakieś tam obrazki i aplikacje, ja muszę robić GIGANTYCZNY KURWA ARRAS. Bo tak.

I w ogóle, jest jeszcze dużo małych rzeczy. Nawet na śniadanie w łóżku mam procedurę, o ile tylko czas pozwala, bo jeszcze nie doszłam do etapu, żeby specjalnie w tym celu budzić się wcześniej. Ostatnio układałam czekoladki w pudełku i usłyszałam, że chyba jednak jestem troszkę pojebana. Mi tam dobrze.

A tak z innej beczki to po dniu dzisiejszym mogę nieśmiało powiedzieć, że klarują mi się plany (plany, lubię plany) na najbliższy rok. Na razie sza, bo szczegółów sama się dowiem za jakieś dwa tygodnie - ale wygląda na to, że wszystko zaczyna się układać, chociaż nie do końca tak, jak to z początku zakładałam. No i dobrze, nawet ja, mimo mojego przywiązania do schematów, wiem, że najlepiej wychodzi to, co wcale planowane nie było (spontaniczna też potrafię być, tylko muszę to sobie z wyprzedzeniem zaplanować).

niedziela, 24 sierpnia 2014

Taka dziwna niedziela

Niedziela wieczór, a ja jutro mam wolne. I tak muszę wstać rano, bo szukanie pracy to, jak się okazuje, zajęcie na cały etat (pięć rozmów póki co za mną, dostałam już nawet dwie grupy, które startują na początku września). Ale pracować - nie pracuję. Dawno nie było, żebym po prostu miała wolne, takie wolne, kiedy można sobie trochę posiedzieć na tyłku, ponadrabiać różne zaległości, poczytać rano w łóżku książkę i ogólnie zwolnić. Normalnie szkoda mi urlopów na takie rzeczy, jak już biorę urlop to po to, żeby gdzieś wyjechać. No ale teraz jestem  "pomiędzy" - w starej pracy już nie, w nowej jeszcze nie. Chyba po raz pierwszy w życiu jestem tak całkiem wolnym człowiekiem, bez żadnych studiów i pracy nad głową (no dobra, powinnam pisać magisterkę, ale ten tego). To nie jest stan, w którym mogę wytrzymać długo, bo ja muszę coś robić żeby nie oszaleć, ale póki co cieszy. No i na brak zajęć też nie narzekam, nazbierało się przez ostatnie miesięcy rzeczy, które chciałam zrobić, a na które zawsze brakowało czasu.

Przyzwyczajenia zostają - niedziela wieczór, więc gdzieś tam w środku coś mi mówi, że pora zacząć się lekko stresować na okoliczność końca weekendu. I nawet mnie w pewnym momencie sumienie ruszyło, że przejebałam większość wolnego dnia leżąc z kacem w łóżku i oglądając najnowszy odcinek "Doctora Who" - ale potem sobie przypomniałam, że przecież jutro też mam dzień wolny (i dwie rozmowy o pracę na które ciągle jeszcze nie uprałam sukienki) i że, do cholery, ja też czasem mogę się poopierdalać i nie czuć się z tego powodu źle. Chyba od skończenia liceum nie miałam tyle wolnego czasu.

środa, 20 sierpnia 2014

Nowy rozdział

Padam na paszczę. Dziś był mój ostatni dzień w biurze, załatwiłam wszystkie papierki, oddałam służbowy telefon i komputer. W ramach prezentu pożegnalnego dostałam gotówkę na wymarzony tatuaż. Będę miała po tej pracy bardzo trwałą pamiątkę - ale tym się zajmę na jesieni, jak będzie wiadomo, że upały i pogoda na gołe plecy już w tym roku nie wrócą. I mam urlop. Taki niby-urlop - odbieram zaległe dni, ale jednocześnie kombinuję już co dalej i załatwiam masę spraw. Zamiast pójść dziś na piwo jak normalny człowiek i świętować nadejście nowego, przygotowywałam materiały do lekcji próbnych i rozmów kwalifikacyjnych, których mam jutro aż trzy sztuki. Świętowanie poczeka do piątku, nie boli mnie to szczególnie. Energia roznosi, dawno tak nie było. Różnie się czułam przez ostatnie miesiące, zazwyczaj gorzej niż lepiej - i chyba po raz pierwszy od długiego czasu jestem tak naprawdę, naprawdę podekscytowana. Buty wypastowane, sukienka uprasowana, dokumenty gotowe w teczce - jutro podbijam serca dyrektorów szkół językowych. Jakoś inaczej mi się oddycha.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Praca nauczyciela a praca project managera

Bardzo dobrze pamiętam jak dwa lata temu zaczynałam romans z pracą w biurze. Mówiłam sobie wtedy, że nigdy więcej panów dyrektorów, na których trzeba wymusić zrobienie pracy domowej, chociaż każdego, kto zarabia mniej od nich traktują jak gówno. Nigdy więcej odwołanych zajęć, wakacji bez grosza i straconego czasu. Cieszyłam się z tych rzeczy - i na pewno miałam rację, że się cieszyłam, ale w ogólnym rozrachunku dochodzę do wniosku że ja-nauczyciel to znacznie szczęśliwszy człowiek niż ja-project manager. Jak mi w grudniu zabraknie do pierwszego (bo Boże Narodzenie i ferie świąteczne) to na pewno będę przeklinać swoją decyzję, ale mimo wszystko - chyba warto.

Myślę, że nie ma takiej pracy, którą by się kochało bezwarunkowo i ciągle tak samo mocno. Żaden normalny człowiek nie krzywi się na myśl o weekendzie i nie wyczekuje z niecierpliwością na poniedziałek (mówimy tu oczywiście o "normalnych ludziach" którzy pracują od poniedziałku do piątku). Już sam fakt, że trzeba wstać rano do pracy trochę tę pracę obrzydza - ale są prace, w których poniedziałek wita się tylko z lekką niechęcią, a są i takie, na myśl o których już w niedzielę wieczorem boli człowieka brzuch. I ta różnica ma ogromne znaczenie.

W środę jest mój ostatni dzień w biurze i już nie mogę się doczekać. Nie, żeby działo mi się tam coś złego, tak naprawdę to sporo zawdzięczam tej pracy i na pewno z perspektywy czasu będę ją wspominać pozytywnie. Poznałam fajnych ludzi i z częścią z nich będę chciała utrzymywać kontakty. Dużo się nauczyłam, w tym chyba też samodyscypliny i większej skrupulatności. Atmosfera nieraz była przyjemna, o ile tylko wszyscy dokoła nie srali żarem, bo dedlajny i nerwówka. No i stała pensja - nawet, jeśli trochę głodowa to jednak stała, zawsze taki sam zastrzyk gotówki przed pierwszym.

A jednak coś musiało być nie tak, skoro przez ostatnie kilka miesięcy czułam się tak źle robiąc to, co robiłam. Brak czasu, stres, nadgodziny... Ale chyba najbardziej drażniło mnie moje własne stanowisko. Nie znoszę słowa "manager", które mi wydrukowali na wizytówkach. Manager to taka osoba, która nic konkretnego nie robi, tylko przyjmuje dyspozycje z góry i przekazuje je dołowi (taka piramida korposzczurów). No i ja oczywiście wiem, że to nie do końca jest prawda, że roboty było w cholerę, że trzeba jednak mieć pewne predyspozycje, żeby być takim managerem i nie zwariować... Ale jakoś nie potrafiłam się z tą pracą identyfikować. Tak, jak wcześniej zdarzało mi się myśleć o sobie "ja-nauczyciel" i przy piwie opowiadać z pasją (!) o mojej pracy, tak nigdy nie pomyślałabym o sobie "ja-project manager." Jakoś mnie to nie wciągnęło. Robię co muszę, odwalam swoje osiem godzin, a często i dwie kolejne, i uciekam jak najdalej. Patrzę na ludzi dokoła mnie zajmujących się tym samym i tak totalnie zaangażowanych w swoją pracę. Ja tak nie umiem, nie czuję tej satysfakcji, brakuje mi małych zwycięstw, które miałam jako nauczyciel. Tu sukcesy też niby jakieś są, ale wcale nie odbieram ich jako sukcesów. Nie cieszą mnie i już, a frustracja z niesukcesów - rośnie.

Tak więc znów będę człowiekiem bez "prawdziwej pracy" (bo "prawdziwa praca" to taka, w której siedzi się na dupie przez osiem godzin dziennie i gapi się w ekran monitora - a przynajmniej tak twierdzi moja mama i kilka innych osób), ale za to może będę choć trochę szczęśliwszym i bardziej spełnionym człowiekiem.

Oczywiście, żeby nie było, że nie biorę tego pod uwagę - za kilka miesięcy na pewno zacznę przeklinać Ważnych Panów z Korporacji, rozwydrzone dzieci i finansową posuchę spowodowaną dniami wolnymi, bo przecież płacą mi od godziny. Każdą pracę się trochę nienawidzi - rzecz w tym, że niektóre prace da się też trochę lubić. No i poza biurkiem i ekranem monitora jest jednak jakiś świat, a mi się wydaje, że pracując na etacie w biurze strasznie łatwo można o tym zapomnieć.

środa, 6 sierpnia 2014

Wnioski z posiadania psa

Nadal rzężę i charczę i w ogóle jestem nieestetyczna. Dostałam w związku z powyższym areszt domowy do końca tygodnia i tak się przekładam z boku na bok, snuję po mieszkaniu i wiszę gdzieś pomiędzy znudzeniem a czuciem się zbyt źle, żeby jednak coś ze sobą zrobić. I charcham jak stary dziad. Za każdym razem jak charchnę Pies nastawia uszy, a czasem nawet wskoczy na łóżko żeby mnie powąchać czy polizać w obsmarkany nos. Albo myśli, że na niego szczekam, albo się martwi, że może zaraz padnę trupem (albo właśnie czeka aż padnę trupem, bo wtedy będzie mógł mnie zjeść). Mówię sobie, że to ta druga opcja. Tak czy inaczej - fajnie mieć psa, nawet jak jest się dla tego psa dopiero Drugim Ulubionym Człowiekiem w kolejności. Pies jest schroniskowy, z nami od miesiąca - a już widzę zmiany w stylu życia z posiadaniem psa związane.

Ostatnio usłyszałam, że nie bez powodu tyle kotów w internecie - jak ktoś ma kota to siedzi w domu i w wolnym czasie wrzuca filmy z rzeczonym kotem na youtube. Jak ktoś ma psa to szkoda mu na to czasu, bo woli z tym psem pobiegać po krzaczorach. Bywają co prawda psy takie jak jamnik mojej mamy, którego się siłą ściąga z kanapy - ale tu już można w ogóle dyskutować nad psiością (psieństwem? psowością?) psa. Z psem się chodzi do lasu, mając psa się nie gnije w weekend w łóżku do południa (no chyba, się charcha i smarcze, ale to stan przejściowy) i w ogóle, dni są jakieś dłuższe i pełniejsze z psem, szczególnie wolne dni.

I mamy takie postanowienie, żeby brać psa ze sobą gdzie się tylko da. Latem to nie problem, bo knajpy mają ogródki, a na zewnątrz nikt nikomu raczej nie powie, że przepraszamy, ale nie. Schody się zaczną jak ładna pogoda sobie pójdzie - dlatego już teraz się rozglądamy, notujemy w pamięci gdzie psy są mile widziane także w środku, a obsługa patrzy łaskawym okiem i nawet bez proszenia podstawi pod pysk miskę wody. Może i powoli, ale lista rośnie.

Dodatkowo Pies nauczył mnie zamiatać. Nienawidzę zamiatać, ale kiedy podłoga (a wraz z nią pościel, pluszowe ośmiornice, meble, ubrania i ja) pokrywa się codziennie grubą warstwą sierści i po przejściu na bosaka dystansu łóżko-komputer mam stopy owłosione jak hobbit, to motywacja do zamiatania jest. I tylko się cieszę, że już dawno temu pozbyłam się dywanu.

I, chociaż to nie mój pierwszy pies, ciągle nie mogę wyjść z podziwu, jaką miłością pies obdarza człowieka, choćby i z tego człowieka był kawał skurwysyna. Nawet jako Drugiemu Ulubionemu Człowiekowi Psa coś tam mi skapuje z tej miłości, radości z powrotów do domu i porannego przytulania (bo Pies jest fenomenem i nie śpi w łóżku. Każdej nocy wpada za to kilka razy na szybką kontrolę stanu osobowego, a rano układa się na człowieku i mówi "drap mnie," a w wypadku pilnych potrzeb przynosi smycz i buty i finezyjnie układa je w pościeli). Fajnie jest mieć psa.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Paragraf 22

The Texan turned out to be good-natured, generous and likable. In three days no one could stand him.
J. Heller, "Catch 22"

Colonel Cargill, General Peckem's troubleshooter, was a forceful, ruddy man. Before the war he had been an alert, hard-hitting, aggressive marketing executive. Colonel Cargill was so awful a marketing executive that his services were much sought after by firms eager to establish losses for tax purposes. Throughout the civilized world, from Battery Park to Fulton Street, he was known as a dependable man for fast tax write-off. His prices were high, for failure often did not come easily. He had to start at the top and work his way down, and with sympathetic friends in Washington, losing money was no simple matter. It took months of hard work and careful misplanning. A person misplaced, disorganized, miscalculated, overlooked everything and opened every loophole, and just when he thought he had it made, the government gave him a lake or a forest or an oilfield and spoiled everything. Even with such handicaps, Colonel Cargill could be relied on to run the most prosperous enterprise into the ground. He was a self-made man who owed his lack of success to nobody.
J. Heller, "Catch 22"

"Maybe a long life does have to be filled with many unpleasant conditions if it's to seem long. But in that event, who wants one?"
"I do," Dunbar told him.
"Why?" Clevinger asked.
"What else is there?"
J. Heller, "Catch 22"

Some men are born mediocre, some men achieve mediocrity, and some men have mediocrity thrust upon them. With Major Major it had been all three. Even among men lacking all distinction he inevitably stood out as lacking more distinction than all the rest, and people who met him were always impressed by how unimpressive he was.
J. Heller, "Catch 22"

Since he had nothing better to do well in, he did well in school. At the state university he took his studies so seriously that he was suspected by the homosexuals of being a Communist and suspected by the Communists of being a homosexual.
J. Heller, "Catch 22"

"To hell with my mission," Yossarian responded indifferently. "And to hell with the syndicate too, even though I do have a share. I don't want any eight-year-old virgins, even if they are half Spanish."
"I don't blame you. But these eight-year-old-virgins are really only thirty-two. And they're not really half Spanish but only one-third Estonian."
"I don't care for any virgins."
"And they're not even virgins," Milo continued persuasively. "The one I picked out for you was married for a short time to an elderly schoolteacher who slept with her only on Sundays, so she's really almost as good as new."
J. Heller, "Catch 22"

"You put so much stock in winning wars," the grubby iniquitous old man scoffed. "The real trick lies in losing wars, in knowing which wars can be lost. Italy has been losing wars for centuries, and just see how splendidly we've done nonetheless. France wins wars and is in a continual state of crisis. Germany loses and prospers. Look at our own recent history. Italy won a war in Ethiopia and promptly stumbled into serious trouble. Victory gave us such insane delusions of grandeur that we helped start a world war we hadn't a chance of winning. But now that we are losing again, everything has taken a turn for the better, and we will certainly come out on top again if we succeed in being defeated."
J. Heller, "Catch 22"

"There is nothing so absurd about risking your life for your country!" he declared.
"Isn't there?" asked the old man. "What is a country? A country is a piece of land surrounded on all sides by boundaries, usually unnatural. Englishmen are dying for England, Americans are dying for America, Germans are dying for Germany, Russians are dying for Russia. There are now fifty or sixty countries fighting in this war. Surely so many countries can't all be worth dying for."
"Anything worth living for," said Nately, "is worth dying for."
"And anything worth dying for," answered the sacrilegious old man, "is certainly worth living for."
J. Heller, "Catch 22"

His nature was invariably gentle and polite. He had lived for almost twenty years without trauma, tension, hate, or neurosis, which was proof to Yossarian of just how crazy he really was. His childhood had been pleasant, though disciplined, one. He got on well with his brothers and sisters, and he did not hate his mother and father, even though  they had both been very good to him."
J. Heller, "Catch 22"

"You have deep-seated survival anxieties. And you don't like bigots, snobs or hypocrites.Subconsciously there are many people you hate."
"Consciously, sir, consciously," Yossarian corrected in an effort to help. "I hate them consciously."
"You're antagonistic to the idea of being robbed, exploited, degraded, humiliated or deceived. Misery depresses you. Ignorance depresses you. Persecution depresses you. Violence depresses you. Slums depress you. Greed depresses you. Crime depresses you. Corruption depresses you. You know, it wouldn't surprise me if you're a manic-depressive!"
J. Heller, "Catch 22"

Bardzo cytowalna książka.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Refleksje chorobowe

Za niecałe trzy tygodnie odchodzę z pracy i akurat teraz coś mnie wzięło. W sobotę po południu byłam jeszcze na chodzie, ale wieczorem leżałam już w łóżku pod stertą usmarkanych chusteczek. Reszta planów weekendowych poszła się wiadomo co, zastąpiona nieprzespaną nocą i poranną wizytą na dyżurze (lekarz przeuroczy - "co jej jest?" "Nie jest w ciąży, leki może brać?"). No i z moich trzech tygodni zrobi się chyba jednak trochę mniej.

A chorowanie ssie, szczególnie jak na zewnątrz jest trzydzieści stopni w cieniu i nawet nie trzeba zatkanego nosa żeby nie było czym oddychać. Łapię powietrze jak ryba (nawet ukochane kropelki, najlepszy przyjaciel alergika, przestały pomagać) i nie mogę się zdecydować czy jest za gorąco czy może jednak za zimno. Ale mogło być gorzej - na pocieszenie domowa zupa w ilości, która spokojnie wykarmiłaby małą armię, pudełkowy robot (taki "zrób to sam" dla dzieci) i niedziela spędzona w obsmarknej pościeli na wspólnym oglądaniu seriali.

Z innej beczki to odliczam z niecierpliwością do końca tych trzech tygodni. Praca dała mi w kość i fakt, że już tak niedużo zostało bardzo pomaga w utrzymaniu pozytywnego nastawienia do życia (mimo zatkanego nosa). Fakt, że znowu będę wolnym strzelcem i nie mam pojęcia jak finansowo na tym wyjdę trochę mnie przeraża, ale staram się brać za problemy pojedynczo, bo inaczej zwariuję. Potrzebuję rzeczy, na które mogę czekać, małych i dużych: że może rano coś będzie czekać w skrzynce pocztowej, że w piątek Monty Python w kinie, że na długi weekend jedziemy nad morze i, przede wszystkim, że w ciągu najbliższych miesięcy będzie tyle zmian. Dużych, strasznych, ale przez to też fajnych, bo co to za zabawa jeśli z góry się wie, że wszystko pójdzie gładko (no dobra, może tak sobie tylko mówię, słodkie cytryny i te rzeczy). Grunt, że się do siebie uśmiecham.

niedziela, 20 lipca 2014

Się tłumaczę się.

Na cholerę ludziom blogi? Miałam bloga przez długi czas, wcześniej miałam inne blogi. Chciałam być zabawna, wychodziłam z założenia, że w tym moim średnio fascynującym życiu zdarzają się rzeczy na tyle ciekawe, że inni mogą chcieć o nich czytać (albo chociaż oglądać obrazki). Odpuściłam sobie dwa lata temu przez zmianę pracy i trochę stylu życia - a teraz czas na kolejne zmiany i tęsknię za blogowaniem. Z tym, że chciałabym to zrobić inaczej - odpuścić sobie tę tak zwaną popularność (bo nawet nie będąc Znanym Blogerem - jakaś tam forma popularności to jest, choćby wśród własnych znajomych), a całą sprawę potraktować nieco poważniej i w pewnym sensie trochę autoterapeutycznie, bo łatwiej ogarnąć pewne rzeczy, kiedy się je ubierze w słowa. Nie znoszę internetowego ekshibicjonizmu emocjonalnego, ale to chyba w dużej mierze przez to, że sama mam do niego tendencje. No i trudno, czasem ma się człowiek ochotę wypisać, a pisanie do szuflady nie każdego satysfakcjonuje. Tak więc znowu będę blogerem (nie lubię tego słowa) - z tym, że teraz już mniej obrazków, więcej tekstu i ogólnie takiego trochę pseudofilozoficznego pierdolenia, bo od dłuższego czasu mam na to chęć.