Mama, zniechęcona do rodowitych Angielek, przez kilka lat dawała swoim córkom spokój z lekcjami angielskiego, dopiero wiele lat później, gdy powstała w Krakowie słynna szkoła Berlitza - english spoken znów się zaczęło. Lekcje w owej szkole, gdzie uczono języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego, należały do niezmiernie atrakcyjnych. Były to lekcje zbiorowe, a nauka odbywała się najnowszym wypróbowanym systemem Berlitza. Zamiast jakiejś zasuszonej starej nauczycielki z długimi zębami, oczom obu Kossakówien ukazał się prześliczny młody Anglik, taki jak z pocztówek Gibsona, w świetnie skrojonych bryczesach i wysokich brązowych butach, który uczył w ten sposób, że stawiał swoją wspaniałą obutą nogę na stole i z czarownym uśmiechem mówił "the boot" - po czym to słowo kredą wypisywał na tablicy. Następnie rzucił się na stojącą w pokoju sofę i mówił "the sofa". Dziewczynki były zachwycone, bo język angielski okazał się łatwy i dziwnie przypominał język polski. Mister Turner, bo tak nazywało się to cudo męskie, na następne lekcje przyniósł z sobą dwie małe laleczki, które nazwał Mr. Brown i Mrs. Brown. Owe laleczki prowadziły ze sobą dialog ustami nauczyciela. W pewnej chwili pani Brown wywróciła się i ukazała koronkowe majteczki, dystyngowany Anglik spłonął rumieńcem, zażenowany postawił ją na nogi, ale natychmiast słowo "majtki" wypisał po angielsku na tablicy.
Dużo złego narobiło nazywanie kobiet "aniołami". "Mój aniele" - mówili zakochani do swoich dziewczyn. Więc jakże "anioł" mógłby pójść do klozetki (...).
Witkacy posiadał słynny album osobliwości, w którym z pasją małego chłopca gromadził takie obiekty, jak kawałek zasuszonej skóry ludzkiej, ząb tygrysa, obcięte loki swoich flam, no i pornograficzne sztychy japońskie. Kto tylko posiadał jakąś o s o b l i w o ś ć, ofiarowywał ją Witkacemu do albumu, czym robił mu największą przyjemność. Przez jakiś czas zbierał on również parasole. Gdy deszcz lał, trzeba było walczyć z Witkacym, aby oddał gościowi przyniesiony przez niego parasol, ponieważ potrzebował go do swojej kolekcji. W roku 1939, uciekając z Warszawy przed Niemcami, popełnił samobójstwo. Wykazał tym ostatecznym gestem swoją prawdziwą naturę, którą chował głęboko pod błazeńskim kostiumem. Był więc w istocie śmiertelnie poważnym, głęboko uczuciowym człowiekiem, który nie mógł przejść do porządku nad klęską, jakiej wówczas Polska doznała.
Obie siostry bardzo chętnie czytywały amerykańskiego pseudofilozofa Mullforda, który propagował "optymistyczną" wiedzę życia. Jego książka "Przeciw śmierci" była ukochaną lekturą Magdaleny. Z tej czarującej książki szczególnie jedno zdanie stało się niejako mottem jej życia: "Nie rób nigdy tego, co ktoś inny może za ciebie lepiej zrobić." To zdańko było wspaniałym wykrętem, aby nie sprzątnąć po sobie, nie pościelić samemu łóżka, nie nalać sobie samej herbaty i w ogóle nie robić tego, co ktoś fachowy - a w tym wypadku służąca - potrafiły zrobić lepiej i sprawniej. Oczywiście, to nie stosowało się do zajęć, które jej sprawiały przyjemność; tu znowu opierała się na zdaniu angielskiego pisarza Ruskina, którego książki też znajdowały się na jej stoliku nocnym. "Pamiętaj" - pisał ów mądry pan - "że masz czas na wszystko, tydzień składa się nie tylko z dni, ale i z godzin, jedną godzinę w tygodniu możesz przeznaczyć na studiowanie historii sztuki, inną na poznawanie przyrody, jeszcze inną na literaturę piękną, wyuczenie się sportów, grę w szachy itd..." Opierając się na tej mądrej radzie Madzia rzeczywiście znajdowała czas na wszystko.
Wojciech miał swój indywidualny sposób wychwalania kobiet. Podkręcał sarmackiego wąsa i mruczał: - A psiakrew, a niech ją wszyscy diabli, żeby ją wciórności, co za bestia, cholera, a niech ją!
- (...) Podaj mi Sabinę! - rzekła do jednej z córek, aby zmienić temat. Ku zdumieniu Madzi Dziodzia, czyli Beata, przyniosła matce haftowaną poduszkę, która leżała na kozetce.
- A Florentynę pod nogi! - rozkazała oryginalna mama.
W tym dziwnym białym dworku każda poduszka, każdy stary mebel miał swoje miano, tak jak koty lub psy.
- Nie siadaj na Ambrożym - rzekła Lela do siostry - bo się złamie!
Język rumuński, szalenie dziwna mieszanina latyńsko - słowiańska, był źródłem nieustannej zabawy figlarnej Madzi. Tak lubiane przez Polaków czteroliterowe słowo oznacza po rumuńsku "po", "za" albo "według" i na zakładach krawieckich widniał dużymi literami napis: CROITURA DUPA MAZURA, czyli: ubrania według miary. Gdy nasza humorystka chciała jednemu z tych opasłych dorożkarzy powiedzieć, aby stanął koło Ministerstwa Finansów, obok którego znajdowała się dawna polska legacja, mówiła do niego w ten sposób: - Birżar, merdże a la Calea Victoriei d u p a la Casa del Ministeriul dei Finanz! - i dorożkarz bez żadnego zdziwienia ani też uśmiechu ruszał z miejsca.
Czy ten list dojdzie do jego rąk? Czy odpisze? Ale jest o czym myśleć, czego wyczekiwać. Jest powód, aby sfruwać na dół po schodach, gdy się przez okno pięterka ujrzy kroczącego listonosza, z czapką o czerwonym otoku i dużą, czarną skórzaną torbą, która może zawiera dla niej szczęście bez granic.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Dużo złego narobiło nazywanie kobiet "aniołami". "Mój aniele" - mówili zakochani do swoich dziewczyn. Więc jakże "anioł" mógłby pójść do klozetki (...).
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Witkacy posiadał słynny album osobliwości, w którym z pasją małego chłopca gromadził takie obiekty, jak kawałek zasuszonej skóry ludzkiej, ząb tygrysa, obcięte loki swoich flam, no i pornograficzne sztychy japońskie. Kto tylko posiadał jakąś o s o b l i w o ś ć, ofiarowywał ją Witkacemu do albumu, czym robił mu największą przyjemność. Przez jakiś czas zbierał on również parasole. Gdy deszcz lał, trzeba było walczyć z Witkacym, aby oddał gościowi przyniesiony przez niego parasol, ponieważ potrzebował go do swojej kolekcji. W roku 1939, uciekając z Warszawy przed Niemcami, popełnił samobójstwo. Wykazał tym ostatecznym gestem swoją prawdziwą naturę, którą chował głęboko pod błazeńskim kostiumem. Był więc w istocie śmiertelnie poważnym, głęboko uczuciowym człowiekiem, który nie mógł przejść do porządku nad klęską, jakiej wówczas Polska doznała.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Obie siostry bardzo chętnie czytywały amerykańskiego pseudofilozofa Mullforda, który propagował "optymistyczną" wiedzę życia. Jego książka "Przeciw śmierci" była ukochaną lekturą Magdaleny. Z tej czarującej książki szczególnie jedno zdanie stało się niejako mottem jej życia: "Nie rób nigdy tego, co ktoś inny może za ciebie lepiej zrobić." To zdańko było wspaniałym wykrętem, aby nie sprzątnąć po sobie, nie pościelić samemu łóżka, nie nalać sobie samej herbaty i w ogóle nie robić tego, co ktoś fachowy - a w tym wypadku służąca - potrafiły zrobić lepiej i sprawniej. Oczywiście, to nie stosowało się do zajęć, które jej sprawiały przyjemność; tu znowu opierała się na zdaniu angielskiego pisarza Ruskina, którego książki też znajdowały się na jej stoliku nocnym. "Pamiętaj" - pisał ów mądry pan - "że masz czas na wszystko, tydzień składa się nie tylko z dni, ale i z godzin, jedną godzinę w tygodniu możesz przeznaczyć na studiowanie historii sztuki, inną na poznawanie przyrody, jeszcze inną na literaturę piękną, wyuczenie się sportów, grę w szachy itd..." Opierając się na tej mądrej radzie Madzia rzeczywiście znajdowała czas na wszystko.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Wojciech miał swój indywidualny sposób wychwalania kobiet. Podkręcał sarmackiego wąsa i mruczał: - A psiakrew, a niech ją wszyscy diabli, żeby ją wciórności, co za bestia, cholera, a niech ją!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
- (...) Podaj mi Sabinę! - rzekła do jednej z córek, aby zmienić temat. Ku zdumieniu Madzi Dziodzia, czyli Beata, przyniosła matce haftowaną poduszkę, która leżała na kozetce.
- A Florentynę pod nogi! - rozkazała oryginalna mama.
W tym dziwnym białym dworku każda poduszka, każdy stary mebel miał swoje miano, tak jak koty lub psy.
- Nie siadaj na Ambrożym - rzekła Lela do siostry - bo się złamie!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Język rumuński, szalenie dziwna mieszanina latyńsko - słowiańska, był źródłem nieustannej zabawy figlarnej Madzi. Tak lubiane przez Polaków czteroliterowe słowo oznacza po rumuńsku "po", "za" albo "według" i na zakładach krawieckich widniał dużymi literami napis: CROITURA DUPA MAZURA, czyli: ubrania według miary. Gdy nasza humorystka chciała jednemu z tych opasłych dorożkarzy powiedzieć, aby stanął koło Ministerstwa Finansów, obok którego znajdowała się dawna polska legacja, mówiła do niego w ten sposób: - Birżar, merdże a la Calea Victoriei d u p a la Casa del Ministeriul dei Finanz! - i dorożkarz bez żadnego zdziwienia ani też uśmiechu ruszał z miejsca.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Czy ten list dojdzie do jego rąk? Czy odpisze? Ale jest o czym myśleć, czego wyczekiwać. Jest powód, aby sfruwać na dół po schodach, gdy się przez okno pięterka ujrzy kroczącego listonosza, z czapką o czerwonym otoku i dużą, czarną skórzaną torbą, która może zawiera dla niej szczęście bez granic.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz