niedziela, 23 listopada 2014

Gombrowicz i Buenos Aires

Tajemnicza jest ta zygzakowata struktura życia. W każdym momencie otwierają się przed nami dwie możliwości, możemy zrobić "tak" albo "inaczej", z niezliczonymi rozgałęzieniami, które z kolei rozdwajają się lub nawet dzielą na trzy części.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie byłem nigdy logicznie nieśmiały...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Przyczyna pańskiego pobytu w Argentynie, senor Gombrowicz? - spytał, nie podnosząc oczu znad wypełnianego kwestionariusza.
- Nie ma przyczyny - odpowiedział szeptem Witold - może szaleństwo.
Mężczyzna podniósł wzrok zna zawalonego papierami stołu i spojrzał na niego z dołu przez okularki w złotej oprawie. Wyglądał na zmęczonego; poprawił się na krześle z miną, jakby chciał zapytać, o jaki rodzaj szaleństwa chodzi, żeby uzupełnić kwestionariusz.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pewnej zimy w Małoszycach, podczas ferii bożonarodzeniowych i noworocznych, pojął nagle, że nie jest to świąteczny tydzień, lecz raczej coś przerażającego, ponieważ czas płynie i nigdy nie wraca. Pojął, że rok kończy się na zawsze, że będą lata następne, ale rok, w którym jeszcze żyje, nigdy już nie wróci. Wtedy poczuł po raz pierwszy - wspominał - że ogarnia go przygnębiający smutek, jakby dopiero co się urodził, i w tej samej chwili uprzytomnił sobie, że życie to piękno, cierpienie i strach.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie ma nic lepszego na poprawienie sobie humoru, jak pójść na pogrzeb. Po pięknym kazaniu o nieśmiertelności duszy i dobrej popijawie człowiek jest podwójnie zadowolony, że żyje.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

W 1966 roku, kiedy mieszkałyśmy tu między ulicami Cordoba i San Martin, pisałam dziennik. Słysząc, że matka wraca, chowałam pośpiesznie mój zeszycik w kratkę pod stos książek i udawałam, że zajmuję się czymś innym... Jak mogłabym jej wytłumaczyć, że przepisywałam właśnie, Bóg wie dlaczego, zakończenie Zmartwychwstania Tołstoja? W tamtym roku ciągle tak robiłam: czytałam jak szalona i przepisywałam strony, które najbardziej mi się spodobały. Byłam tu na wygnaniu, daleko od domu. Może przepisywane chaotycznie zdania miały mi pozwolić na uchwycenie się czegoś, wzniesienie wokół siebie niewidzialnego i wyłącznie mojego miasta.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nigdy nie żywiłem sympatii do arystokratów, bo ich główną cechą jest to, że cieszą się poważaniem, a są głupi i wulgarni, a na doatek najczęściej brzydcy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Żywiłam bowiem zawsze nieokiełznaną miłość do pewnych książek, zatapiałam się w nich dosłownie. Moja matka tego nie rozumiała, niekiedy złościła się nawet, że kiedy czytam, umykam jej, tracę poczucie czasu. To dziwne, że ponad piętnaście lat od śmierci matki nie mogę jeszcze zapomnieć naszych utraczek...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

"Pańska ironia wydała się wszystkim bardzo przesadna, chwilami wręcz napastliwa" - to prawda, nie mogę zaprzeczyć, często cisną mi się na usta kąśliwe uwagi, którymi posługuję się, aby trzymać innych na dystans, aby wprawić ich w zmieszanie. "Czy nie zdaje pan sobie sprawy, że można źle pana zrozumieć?" - czytał dalej w liście, w którym dźwięczał wyrzut. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z ryzyka, właśnie dlatego uwielbiam ironię. To doskonały sposób na zdemaskowanie wrogów, bo porozumiewawcze znaki odnoszą skutek, to znaczy wywołują współudział, tylko wtedy, gdy osoba, do której się zwracasz, podziela twój światopogląd.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Naprawdę pan uważa, że zamierzałem pana przekonać? - uniósł się Witold. - Nie myśli pan chyba, że chcę tracić czas na przekonywanie dorosłych, ludzi dojrzałych, o wyrobionych poglądach, żeby myśleli inaczej? Gdyby miał pan piętnaście lat, nawet dwadzieścia, mógłbym spróbować, ale z osobą w pańskim wieku w żadnym wypadku nie.
- No to dlaczego upiera się pan przy swoim, jeśli nie zamierza pan nikogo przekonywać? - wmieszała się dama o kruchym wyglądzie i skrzekliwym głosie.
- Bo lubię dyskutować - odpowiedział Witold - i dla zabicia czasu.
(...)
- Tak bardzo lubi pan być nieprzyjemny? - spytała z wyrzutem ta sama pani z bibułki, unosząc brwi na znak dezaprobaty i poruszając z biskupim wdziękiem wychudłymi rękami, na których połyskiwały pierścionki.
Witold wygiął usta w półuśmiechu:
- Robię tak może dlatego, żeby poprawić ogólną średnią, ponieważ zbyt wielu ludzi stara się wydać cieplejszymi, niż są w rzeczywistości.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Dwa lub trzy lata temu zrobił długą wycieczkę w pampasy, okołu dziesięciu dni na piechotę z plecakiem. Chodził od jednej estancji do drugiej po prostych, pełnych kurzu drogach, a wszyscy, których spotykał, chcieli wiedzieć tylko jedno: dlaczego chodzi sam na piechotę? Chciał mówić prawdę, że nagle zachciało mu się spędzić tydzień na równinie, że miał dosyć kamienic w stolicy, że pragnął po prostu odrobiny zapachu ziemi. Ludzi nie przekonywały jednak takie odpowiedzi, patrzyli na niego wielkimi oczyma podejrzliwie, jakby był jakimś włóczęgą, potrząsali głowami... Musiał zmienić wersję; wymyślił sobie, że założył się z przyjaciółmi, iż przeżyje w pampasach dwa tygodnie. Wszyscy wtedy zaczęli mu wierzyć, robili się uprzejmi, klepali go po ramieniu, proponowali nawet jedzenie i nocleg... Tak, niełatwo jest mówić prawdę.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Najbardziej (...) typowy argentyński obrządek to zamknąć się w kawiarni, aby pić piwo, czytać, rozprawiać godzinami na najrozmaitsze tematy; krótko mówiąc, aby patrzeć na świat zza szyby. Żyjemy w epoce dużego tempa - mówią - ale z pewnością nie w Argentynie. Tu wszystko porusza się wolno, despacio, chodzi się od jednego lokalu do drugiego, spotyka się ludzi, wymienia plotki, a nawet jakieś myśli. Cudzoziemcy często dziwią się temu lub wpadają w rozpacz, lecz mnie podoba się ten odmienny status czasu, obecny w owych ciemnych jaskiniach, gdzie klienci grają w szachy lub w bilard. Lubię w tym mieście upodobanie do tracenia czasu, do pustych słów, ale także do pewnych spojrzeń i uśmiechów... Siedzi się przy stoliku - w eleganckiej kawiarni lub w marnym barze, to bez znaczenia - przed wielkim, zamglonym lustrem i wsłuchuje w świat. Pije się wodę sodową lub piwo, koniecznie zimne. (...)
Z tym rytuałem zapoznała mnie moja matka, bardzo jej się podobał... Siedziała w barze i czekała. Na co? Na nic. Traciła czas. Czekała na nadejście wieczoru pogrążona w nieokreślonych rozmyślaniach, spędzała pod obracającymi się łopatkami wentylatorów płynące powoli godziny popołudnia, pozbawionego niespodzianek. Puste słowa i tytoń. Aż nadchodziła pora kolacji. Wracała wtedy do domu z błyszczącymi nieco bardziej oczyma.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Będzie to eksperyment, na który nikt na świecie jeszcze się nie odważył: tłumaczyć z języka, którego się nie zna, którym nie mówi żaden z tłumaczy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pieniądze jednak nie dajążadnej satysfakcji, jeśli dla zarobienia ich trzeba się trudzić osiem godzin na dobę. Przecież jeśli ktoś siedzi zamknięty w biurze przez cały tydzień, to na co mu pieniądze, nie ma nawet czasu, żeby je wydać.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz