niedziela, 9 listopada 2014

Bardzo nieskładny post o metrze, warszawskiej Pradze i o tym, że swędzi (o, jak strasznie swędzi).

Plecy mnie swędzą jak jasna cholera. Tydzień temu zrobiłam mój pierwszy w życiu tatuaż i wygląda na to, że goi się bardzo ładnie, tylko swędzi że ja nie mogę. I nie wolno ruszać, bo, jak mnie uczyli jak byłam mała, przy ospie: "jak swędzi to się goi, nie ruszaj." No to nie ruszam żeby nie rozpaprać, chociaż powoli z tego swędzenia dostaję trochę szewskiej pasji. Ale ja nie o tym, przynajmniej postaram się nie o tym, bo jak teraz próbuję poskładać myśli to wychodzi głównie coś w stylu "swędzi kurwa swędzi ja pierdolę ale swędzi podrap nie drap zrób coś swędzi." Tak że tego. No. (Może jak upnę włosy to nie będą łaskotać i zrobi się lepiej? Upięłam, będę sobie wmawiać że się zrobiło.)

Wczoraj otworzyli nam metro. W sensie że drugą linię. I nie w sensie że otworzyli otworzyli, ale otworzyli na jeden dzień, na miesiąc przed otwarciem właściwym. Taki dzień otwarty, z tym, że nie do końca, bo pociągi nie jeździły. Serio: można sobie było pozwiedzać metro, ale jak jest wola przemieścić się ze stacji do stacji, to już trzeba tramwajem. My się oczywiście oszukaliśmy i na Nowym Świecie przeczekaliśmy trzy ogłoszone pociągi, zanim do nas dotarło, że chyba się jednak nie doczekamy i na Świętokrzyską trzeba będzie piechotą.

(Swędziswędziswędzi.)

No ale tak poza tym to było fajnie, tylko dyskryminacja, panie. Przy Świętokrzyskiej stał taki duży namiot, w którym można było kolorować obrazki z syrenką i budować roboty z klocków Lego, ale jak zapytałam, czy ja też mogę, to pani stwierdziła, że nie mam od sześciu do dwunastu lat. Skandal, wszystko co najlepsze zawsze jest dla dzieci, a jak się dzieckiem nie jest albo się dzieci nie ma to dupa, żadnych gratisów, żadnych atrakcji, nic (czasem jeszcze działa jak powiem, że jestem nauczycielem, kiedyś na targach książki to bezwstydnie wykorzystywałam - tu jakoś się nie złożyło, żeby spróbować). Tylko na stoisku stacji Uniwersytet dostałam kilka pocztówek - z moim brzydkim wydziałem, o ironio. To chyba po to, żebym się czuła winna, że nie piszę magisterki.

(Swęęęęędzi.)

W każdym razie nasz pierwotny plan na wczoraj był taki, że pozwiedzamy stacje, a pod wieczór pojedziemy sobie metrem na Pragę na piwo. Brak metra w metrze trochę sytuację skomplikował, ale z grubsza się udało, przynajmniej w tym sensie, że wieczorem faktycznie wylądowaliśmy na Pradze. Praga świętowała, nie wiem czy bardziej to, że prawie otworzyli im metro, czy że wreszcie można jak człowiek przejść przy Wileńskim na drugą stronę ulicy, bo poznikały płoty i różne inne dekoracje związane z budową. Grali jakiś dość okropny koncert, dokoła dział się jarmark. Po stwierdzeniu, że nie mogę już więcej książek, wzbogaciłam się o trzy książki. Fakt, że kupiłam tylko jedną, bo jedną dostałam gratis od miłej pani z praskiej biblioteki ("jak się pani podoba to niech sobie pani weźmie, bo zaraz zamykamy stoisko. Tylko pod warunkiem, że naszą ulotkę też sobie pani weźmie"), a jedna kosztowała na starociach dwa złote, więc się nie liczy. Ta trzecia to ciekawa sprawa: komiks na podstawie opowieści starszych ludzi z Pragi o wojnie. Fajna inicjatywa (proszę sobie wyguglać), a dziewczyna na stoisku z taką pasją o niej opowiadała, że trzeba było się przemóc i kupić.

(Swędzi swędzi.)

Wylądowaliśmy w końcu w jednej z tych uroczych praskich knajpek. W knajpce pustki, tylko przy stoliku obok trzech starszych panów. My rozmawiamy po angielsku, panowie po polsku i komentują sobie naszą rozmowę. Nic okropnego co prawda nie mówili, ale któryś i tak stwierdził, że "ja ci mówię, ta pani rozumie po polsku i zaraz nam najebie." To się przyznałam, że rozumiem. Potem jeden z panów zapytał o zakupiony komiks, który sobie właśnie przeglądałam - i zamiast na kolejne piwo przenieść się gdzie indziej, zostaliśmy. Rozmowa była dość nieskładna, bo pan, chociaż mieszkał w Anglii przez jakiś czas i najwyraźniej ma tam jakieś korzenie ("bo ja jestem pół Polakiem, pół Niemcem, pół Anglikiem, pół Żydem i pół... co ja tam jeszcze pani mówiłem? A, Polakiem. A ten pan to z Anglii? Nie z Anglii, z Ameryki? A, to chujowo. Żartuję, żartuję, niech mu pani tego nie tłumaczy"), angielski miał odrobinę zardzewiały (chociaż jak na osobę w tym wieku i o tym, przypuszczam, poziomie edukacji, bardzo ładny), a wszystkie te wiśniówki, które w siebie w międzyczasie wlał, raczej nie pomogły. I tak było miło, ja zawsze boleję, że w warszawskich knajpach nie da się za bardzo tak po prostu podejść do człowieka i zacząć rozmowy, bo wszyscy od razu jakoś dziwnie patrzą. A ten pan to był taki lokalny folklor że aż miło, i to piszę bez cienia złośliwości.

Swędzi swędzi. Chyba miała być jakaś puenta tej hitorii, ale na puentę za bardzo swędzi. Wychodzi na to, że zamiast być taką blogową Magdaleną Samozwaniec jestem bardziej Williamem Whartonem, i to w tych jego gorszych książkach, w których pisał przez dwdzieścia stron że kupił gwoździe i naprawił dach i nic za bardzo z tego nie wynikało. Idę pisać raporty śródsemestralne, ble.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz