piątek, 12 września 2014

O grzybach, podłym PKSie i miłym zbiegu okoliczności

Korzystając z faktu, że oboje mamy póki co wolne piątki, pojechaliśmy do Wilgi na grzyby. K. grzybów nie zbiera, bo o polskich grzybach wie tyle co nic (jak zresztą o wszystkich innych - no, prawie wszystkich), ale połaził sobie po lesie, Pies w siódmym niebie, ja przeszczęśliwa, bo grzyby zbieram od kiedy nauczyłam się chodzić. A grzybów całkiem dużo, nazbierała się spora siata - w tym jeden naprawdę ładny prawdziwek i gigantyczna kania.

Jako, że jestem trochę pojebana i zapisuję w moim kalendarzu wszystko, wcześniej rzetelnie się przygotowałam do wycieczki i spisałam powrotne PKSy. Więc zbliża się godzina powrotu, wyplątaliśmy się z lasu, idziemy na przystanek... A PKS, dziad przepodły, przejeżaża nam przed nosem i nawet nie raczy zwolnić. "Może nie ten - mówimy sobie - może zaraz będzie ten właściwy." Ale czekamy dwadzieścia minut, dupa. Nie ma co się martwić, jak sprawdzałam wcześniej to internet twierdził, że za dwie godziny będzie następny. Może czekanie na rozklekotany PKS nie jest najprzyjemniejszym sposobem na spędzenie dwóch godzin, ale co tam, przeżyjemy. Niedaleko jest bar - placki ziemniaczane, chrzczone piwo, te sprawy. Jest czas to można się wybrać do baru, szczególnie, że może mają rozkład jazdy tych zasranych PKSów i dowiemy się czy te dwie godziny to faktycznie dwie godziny.

Więc pytam w barze o kolejny PKS do Warszawy, pani w śmiech. "Oj, był kiedyś jeszcze jeden, ale zlikwidowali, ten co pojechał był ostatni - następny o czwartej rano." No i co dalej? Jesteśmy na zadupiu, zaraz się będzie ściemniać. Niedaleko jest miasteczko, diabeł tam mówi dobranoc, ale może uda nam się zorganizować z niego jakiś transport do Warszawy. Myślę sobie, że jak nie transport to może chociaż tani nocleg - tylko grzybów szkoda, miałam je w drodze powrotnej podrzucić mamie, żeby od razu coś z nimi zrobić, bo do rana pewnie zjedzą je robaki (ja grzyby tylko zbieram - ani gotować ich nie umiem, ani jeść nie lubię). No ale trudno, są priorytety.

W drodze do miasteczka próbujemy łapać stopa. Samochody tam jeżdżą trzy na krzyż, żaden nie chce nas zabrać. Dupa. Docieramy do Wilgi i trasy na Warszawę. Z tym stopem już zwątpiłam, ale proponuję, żeby postać z pół godziny, a jak się nie uda - szukać noclegu. Za moment zatrzymuje się samochód, w samochodzie facet koło czterdziestki. Do Warszawy? Do Warszawy. I mało, że do Warszawy, to jeszcze na osiedle mojej mamy. Facet się cieszy, bo ma konwersacje po angielsku gratis, my się cieszymy, bo nie jesteśmy już w czarnej dupie i grzyby też się nie zmarnują. Facet nawet prosi K. o numer telefonu, bo szuka native speakera dla swoich dzieci. Powrót do domu za darmo, wygodnie, w miłym towarzystwie, a dla K. jeszcze być może nowy klient - kilka pieczeni na jednym ogniu, a chwilę wcześniej groziło nam spanie w rowie. Bywa, że tak się właśnie fajnie wydarzenia ułożą, aż trudno uwierzyć, że to wszystko nie było przez kogoś z góry ukartowane.

Dobrze jest czasem stracić kontrolę nad sytuacją i być skazanym na pomoc obcych ludzi - bo wtedy nagle okazuje się, że ci obcy ludzie to nie tylko zlodzieje i mordercy, o których się słyszy w wiadomościach, ale też normalne, sympatyczne osoby, które potrafią coś bezinteresownie zrobić dla drugiego człowieka.

I jeszcze taka obserwacja - Pies, który w mieście kompletnie ignoruje samochody, tam, na leśnej drodze, szczekał na nie i próbował gonić. Potem, na przystanku, siedział na samym skraju drogi i bacznie wypatrywał czy nic nie jedzie. Historii Psa nie znamy, poza tym, że ktoś go znalazł i przyprowadził do schroniska. To może jakiś skurwysyn ostatni go wyrzucił z samochodu i on tak przez parę dni czekał przy drodze, z nadzieją, że skurwysyna jednak ruszy sumienie i wróci? Bo nie wiem, jak inaczej to zachowanie wytłumaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz