wtorek, 16 grudnia 2014

Mój cyrk i moje małpy

"Obyś cudze dzieci uczył" napisał mi ktoś na pożegnalnej kartce, kiedy odchodziłam z biura tłumaczeń żeby wrócić do uczenia. Zaczęłam wyjaśniać, że dzieci to broń boże, kiedyś owszem, uczyłam, ale już nie planuję. Zamierzałam skoncentrować się na zajęciach w firmach, a wyszło jak wyszło - rozmowa o pracę, na którą poszłam w sumie bardziej dla sportu, przewróciła wszystko do góry nogami. Tak wylądowałam u chyba najfajniejszego pracodawcy jakiego do tej pory zdarzyło mi się mieć - no i uczę głównie dzieci.

Po kilku miesiącach kursów z dziećmi i kilkoma grupami dorosłych stwierdzam, że, o zgrozo, wolę dzieci. W sumie logiczne, uczyć ludzi w takim momencie życia, który jest stworzony do tego, żeby się uczyć. Fakt faktem, to nie są takie małe dzieci, bo przy małych naprawdę mam ochotę wyskoczyć oknem. "Moje" dzieci to jednostki od drugiej połowy podstawówki w górę, czyli takie, którym nie trzeba już wycierać nosów i z którymi można się w miarę po ludzku dogadać. I chociaż większość mojej energii i tak schodzi teraz na pilnowaniu, żeby jeden drugiemu nie wydłubał cyrklem oka, to lubię uczyć (starsze) dzieci.

1. Dzieci są proste, nie mają takiego bagażu jak dorośli - ich zachowania można sobie zazwyczaj łatwo wytłumaczyć i coś na nie poradzić, jeśli tylko okaże się odrobinę zainteresowania i zrozumienia.

2. Głównym obowiązkiem dzieci jest nauka. Dzieci nie mają zajebiście ważnych spotkań biznesowych, którymi można usprawiedliwić każde spóźnienie i nieprzygotowanie. Ja mam prawo wymagać i wszystko jest tu jasne, bo za brak pracy domowej stawiam laskę i nie muszę się uniżenie tłumaczyć, że "ja bym jednak wolała, żeby pan coś robił, albo chociaż czasem przychodził, bo inaczej niestety nie mogę zagwarantować postępów" (bo tak, tacy panowie co nie przychodzą i nic nie robią też tych potępów oczekują, czasem nawet zdarza im się rzucić focha, że "przecież oni się nic na tym kursie nie nauczyli").

3. Dzieci, jak tylko mają do tego motywację, dają z siebie sto procent. Niektórzy dorośli też, ale dzieci jakoś bardziej. I emocjonalnie mocniej potrafią się zaangażować, podczas, gdy dorośli prawie zawsze są raczej "na dystans."

4. Z dziećmi jest kreatywnie. Jeżeli nie wyskakuję oknem przy małych dzieciach (a nie wyskakuję, bo prawie ich nie uczę, czasem tylko zdarzy się jakieś zastępstwo, a małe dzieci w bardzo małych dawkach też są w porządku) to rysuję potwory na tablicy, chodzę uwalana farbami i wycinam przedziwne rzeczy. To są takie czynności, na których bym z radością spędzała czas wolny, tylko podobno jestem dorosła czy coś. A ze starszymi wymyślamy absurdalne historie i gadamy głupoty, też jest fajnie.

5. Dzieci wielu rzeczy nie znają, a ja im je mogę pokazać. W mojej karierze już kilkoro przekonałam do czytania książek, kilkoro zainteresowałam "moją" muzyką. I zajebiście mnie cieszy jak wspomnę o czymś mimochodem na lekcji, a potem przychodzi do mnie taki jeden, żeby opowiedzieć, że on to sobie sam z siebie wyguglał i jeszcze znalazł takie a takie informacje.

6. Dzieci są fajne, przynajmniej niektóre. Z niektórymi naprawdę lubię rozmawiać i czasami udaje im się mnie zaskoczyć, nieraz dowiem się czegoś nowego - niekoniecznie tylko o nowych aplikacjach na Androida i o tym, co ostatnio zbudowali w Minecrafcie (o takich rzeczach też mogę słuchać, czemu nie).

Ogólnie to największą wadą dzieci są ich rodzice. Rodzice mają to do siebie, że są wielką niewiadomą dopóki nie przyjdą z paszczą i nie zrobią awantury - a awantury potrafią robić o najprzeróżniejsze rzeczy, jak na przykład o to, że uczę polskie dzieci, wierzące patriotyczne praktykujące, o Halloween. Nie, żeby normalnych rodziców nie było, ale ci nienormalni krzyczą zdecyowanie głośniej i zrobią o wiele więcej, żeby dojść do głosu. Niestety, zawsze coś za coś. Jak by nie było, fajną mam tę pracę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz