poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Praca nauczyciela a praca project managera

Bardzo dobrze pamiętam jak dwa lata temu zaczynałam romans z pracą w biurze. Mówiłam sobie wtedy, że nigdy więcej panów dyrektorów, na których trzeba wymusić zrobienie pracy domowej, chociaż każdego, kto zarabia mniej od nich traktują jak gówno. Nigdy więcej odwołanych zajęć, wakacji bez grosza i straconego czasu. Cieszyłam się z tych rzeczy - i na pewno miałam rację, że się cieszyłam, ale w ogólnym rozrachunku dochodzę do wniosku że ja-nauczyciel to znacznie szczęśliwszy człowiek niż ja-project manager. Jak mi w grudniu zabraknie do pierwszego (bo Boże Narodzenie i ferie świąteczne) to na pewno będę przeklinać swoją decyzję, ale mimo wszystko - chyba warto.

Myślę, że nie ma takiej pracy, którą by się kochało bezwarunkowo i ciągle tak samo mocno. Żaden normalny człowiek nie krzywi się na myśl o weekendzie i nie wyczekuje z niecierpliwością na poniedziałek (mówimy tu oczywiście o "normalnych ludziach" którzy pracują od poniedziałku do piątku). Już sam fakt, że trzeba wstać rano do pracy trochę tę pracę obrzydza - ale są prace, w których poniedziałek wita się tylko z lekką niechęcią, a są i takie, na myśl o których już w niedzielę wieczorem boli człowieka brzuch. I ta różnica ma ogromne znaczenie.

W środę jest mój ostatni dzień w biurze i już nie mogę się doczekać. Nie, żeby działo mi się tam coś złego, tak naprawdę to sporo zawdzięczam tej pracy i na pewno z perspektywy czasu będę ją wspominać pozytywnie. Poznałam fajnych ludzi i z częścią z nich będę chciała utrzymywać kontakty. Dużo się nauczyłam, w tym chyba też samodyscypliny i większej skrupulatności. Atmosfera nieraz była przyjemna, o ile tylko wszyscy dokoła nie srali żarem, bo dedlajny i nerwówka. No i stała pensja - nawet, jeśli trochę głodowa to jednak stała, zawsze taki sam zastrzyk gotówki przed pierwszym.

A jednak coś musiało być nie tak, skoro przez ostatnie kilka miesięcy czułam się tak źle robiąc to, co robiłam. Brak czasu, stres, nadgodziny... Ale chyba najbardziej drażniło mnie moje własne stanowisko. Nie znoszę słowa "manager", które mi wydrukowali na wizytówkach. Manager to taka osoba, która nic konkretnego nie robi, tylko przyjmuje dyspozycje z góry i przekazuje je dołowi (taka piramida korposzczurów). No i ja oczywiście wiem, że to nie do końca jest prawda, że roboty było w cholerę, że trzeba jednak mieć pewne predyspozycje, żeby być takim managerem i nie zwariować... Ale jakoś nie potrafiłam się z tą pracą identyfikować. Tak, jak wcześniej zdarzało mi się myśleć o sobie "ja-nauczyciel" i przy piwie opowiadać z pasją (!) o mojej pracy, tak nigdy nie pomyślałabym o sobie "ja-project manager." Jakoś mnie to nie wciągnęło. Robię co muszę, odwalam swoje osiem godzin, a często i dwie kolejne, i uciekam jak najdalej. Patrzę na ludzi dokoła mnie zajmujących się tym samym i tak totalnie zaangażowanych w swoją pracę. Ja tak nie umiem, nie czuję tej satysfakcji, brakuje mi małych zwycięstw, które miałam jako nauczyciel. Tu sukcesy też niby jakieś są, ale wcale nie odbieram ich jako sukcesów. Nie cieszą mnie i już, a frustracja z niesukcesów - rośnie.

Tak więc znów będę człowiekiem bez "prawdziwej pracy" (bo "prawdziwa praca" to taka, w której siedzi się na dupie przez osiem godzin dziennie i gapi się w ekran monitora - a przynajmniej tak twierdzi moja mama i kilka innych osób), ale za to może będę choć trochę szczęśliwszym i bardziej spełnionym człowiekiem.

Oczywiście, żeby nie było, że nie biorę tego pod uwagę - za kilka miesięcy na pewno zacznę przeklinać Ważnych Panów z Korporacji, rozwydrzone dzieci i finansową posuchę spowodowaną dniami wolnymi, bo przecież płacą mi od godziny. Każdą pracę się trochę nienawidzi - rzecz w tym, że niektóre prace da się też trochę lubić. No i poza biurkiem i ekranem monitora jest jednak jakiś świat, a mi się wydaje, że pracując na etacie w biurze strasznie łatwo można o tym zapomnieć.

1 komentarz:

  1. Mnie też tak się kojarzy praca menagera- takie nic robienie niczego konkretnego, w sumie. Z twojej opowieści wychodzi na to, że, to męcząca i trudne stanowisko, być może, przez to nic robienie niczego konkretnego. Zazdroszczę ci tego doświadczenia, bo też uważam, że może się przydać,
    ale też słuchając cię wcześniej i czytając wpis, myślę tak jak ty: że z pewnych, mniej rozchwytywanych zawodów można być bardziej szczęśliwym niż z tych powszechnie wzbudzających zazdrość. Może więc moja zazdrość jest efektem propagandy jaką się wokół stanowiska menagera robi? Ciekawa jestem czy ja identyfikowałbym się z byciem menagerem?
    A o mniej rozchwytywanych zawodach mówiąc, to podoba mi się sformułowanie "brakuje mi małych zwycięstw, które miałam jako nauczyciel", bo chwyta impresję twoich uczuć- ja lubię takie smaczki :). Ja też uczę i mam dużą satysfakcję z kontaktu z osobami, które przychodzą regularnie i faktycznie chcą się czegoś dowiedzieć.Choć nie postrzegam tego w kategorii zwycięstw (bo to kojarzy mi się z toczeniem walki), a w kategorii satysfakcji właśnie.
    Nie zgadzam się z tobą, że każdą pracę trochę się nienawidzi, bo nienawiść to bardzo mocne uczucie. Dla mnie- fajna praca, tak jak praca nauczyciela właśnie, może od czasu do czasu wzbudzić niechęć, nawet silną, jednak nie nienawiść.

    OdpowiedzUsuń