czwartek, 28 sierpnia 2014

Kraina baśni

Owce z dwiema krótszymi nogami szybciej poruszałyby się po zboczu, ale tylko w jedną stronę.
P. McAuley, "Kraina baśni"

To tak wspaniale logiczne i jednocześnie bez sensu że aż ojej (tu wstaw emotikonę/infantyne serduszko). A książka w ogóle taka sobie, chociaż zdarzało mi się czytać znacznie gorsze sf.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zaburzenia obesesyjno-kompulsywne i inne małe przyjemności

Lubię robić rzeczy w ściśle określonej kolejności, pisać i przepisywać listy obowiązków, zakupów i miejsc do odwiedzenia i wymyślać moje własne, małe rytuały. Nie wiem, na ile to podchodzi pod zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, ale Mądry Psychiatra, u którego byłam jakiś czas temu w związku z Różnymi Rzeczami stwierdził, że podchodzi jak najbardziej. To ja powiem, że ja moje zaburzenia bardzo lubię. Bo pomagają zachować porządek w głowie i dodają życiu smaku - choćby przez to, że po zrobieniu każdej Ważnej Rzeczy pozwalam sobie na jedną Przyjemną Rzecz i to mnie motywuje do robienia Ważnych Rzeczy i organizuje mi czas. Prowadzi też do prokrastynacji i przeciągania przyjemnych czynności kiedy następna w kolejce jest czynność mniej przyjemna (i dlatego od dwóch tygodni sprzątam w lodówce) - ale co zrobić, idealne rozwiązania przecież nie istnieją.

Mam takie swoje niegroźne dziwactwa. W portfelu zbieram stare bilety, ulotki, wizytówki, różne papierki. Kiedy kończę jedną książkę, biorę z półki kolejną, i to bynamniej nie losowo - następną w kolejce, ale nie tego samego autora, który napisał poprzednią. Trzymam się tej zasady kurczowo, czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi - więc nieraz bywało, że podczas długiej podróży pociągiem przychodziło mi czytać nudny tomik poezji, albo że do samolotu brałam największą możliwą cegłę. Nowa książka to nowy świstek z portfela (w kolejności chronologicznej, poczynając od tych, które siedzą tam najdłużej). Świstek robi za zakładkę i notatnik do spisywania ciekawych cytatów - a po skończeniu lektury razem z książką ląduje na półce. Wyciągam potem taką książkę po x czasu, żeby ją komuś pożyczyć, i przypominam sobie, że musiałam ją najwyraźniej czytać po zwiedzaniu Wilna, bo w środku jest bilet z wileńskiego muzeum narodowego. Pamiętam jak sprzedawałam jakieś książki na Allegro, w jednej siedział bilet na "The Wall" Watersa. Szkoda mi było pozbywać się biletu razem z książką, ale zasady to zasady. Mam tylko nadzieję, że osoba, która ode mnie tę książkę kupiła, doceniła mały bonus, jaki znalazła między kartkami. Ja bym doceniła, uwielbiam takie niespodzianki w używanych książkach.

Kolejną rzeczą jest mój kalendarz. Zakup kalendarza to zawsze cały rytuał, który zaczynam planować jak tylko w księgarniach pojawiają się kalendarze na kolejny rok. Będzie przy mnie przez cały rok, trzeba wybrać rozważnie - ładna okładka, przyjazny rozkład i, przede wszystkim, dużo miejsca na notatki. Naprawdę dużo. Bo ja zapisuję WSZYSTKO. Czytane książki i oglądane filmy i seriale to jeszcze nic. Nawet planowanie malowania paznokci z dwutygodniowym wyprzedzeniem to małe piwo w porównaniu do innych rzeczy, które się tam znajdują. Wyjścia na piwo, rocznice najróżniejszych wydarzeń, które pewnie dla mało kogo zasługiwałyby na rocznicę... Często zapisuję rzeczy po fakcie - bo coś zrobiłam (boże uchowaj) spontanicznie, ale w kalendarzu musi się znaleźć, nigdy człowiek nie wie, może kiedyś przyda się informacja gdzie, z kim i o jakiej godzinie był na piwie trzy miesiące temu. Rozstawanie się z kalendarzem to też osobna historia - do starych kalendarzy co prawda nigdy nie zaglądam, ale wyrzucić mi je strasznie szkoda, więc gromadzą się w szufladach, aż w końcu przeprowadzka/porządki generalne/zwyczajny brak miejsca sprawią, że trzeba się ich z ciężkim sercem pozbyć.

Niesamowitą przyjemność sprawiają mi powtarzalne czynności. Haftu krzyżykowego nauczyłam się od mamy i nie ma chyba nudniejszego i mniej kreatywnego zajęcia, ale dla mnie to jakaś taka dziwna satysfakcja - liczenie kratek, powtarzanie w kółko tego samego i obserwowanie jak powoli, bardzo powoli, na kanwie pojawia się wzór. To, co robię teraz, zaczęłam trzy lata temu, ilość pozostałej pracy oceniam na kolejne trzy - bo nie ma co się bawić w jakieś tam obrazki i aplikacje, ja muszę robić GIGANTYCZNY KURWA ARRAS. Bo tak.

I w ogóle, jest jeszcze dużo małych rzeczy. Nawet na śniadanie w łóżku mam procedurę, o ile tylko czas pozwala, bo jeszcze nie doszłam do etapu, żeby specjalnie w tym celu budzić się wcześniej. Ostatnio układałam czekoladki w pudełku i usłyszałam, że chyba jednak jestem troszkę pojebana. Mi tam dobrze.

A tak z innej beczki to po dniu dzisiejszym mogę nieśmiało powiedzieć, że klarują mi się plany (plany, lubię plany) na najbliższy rok. Na razie sza, bo szczegółów sama się dowiem za jakieś dwa tygodnie - ale wygląda na to, że wszystko zaczyna się układać, chociaż nie do końca tak, jak to z początku zakładałam. No i dobrze, nawet ja, mimo mojego przywiązania do schematów, wiem, że najlepiej wychodzi to, co wcale planowane nie było (spontaniczna też potrafię być, tylko muszę to sobie z wyprzedzeniem zaplanować).

niedziela, 24 sierpnia 2014

Taka dziwna niedziela

Niedziela wieczór, a ja jutro mam wolne. I tak muszę wstać rano, bo szukanie pracy to, jak się okazuje, zajęcie na cały etat (pięć rozmów póki co za mną, dostałam już nawet dwie grupy, które startują na początku września). Ale pracować - nie pracuję. Dawno nie było, żebym po prostu miała wolne, takie wolne, kiedy można sobie trochę posiedzieć na tyłku, ponadrabiać różne zaległości, poczytać rano w łóżku książkę i ogólnie zwolnić. Normalnie szkoda mi urlopów na takie rzeczy, jak już biorę urlop to po to, żeby gdzieś wyjechać. No ale teraz jestem  "pomiędzy" - w starej pracy już nie, w nowej jeszcze nie. Chyba po raz pierwszy w życiu jestem tak całkiem wolnym człowiekiem, bez żadnych studiów i pracy nad głową (no dobra, powinnam pisać magisterkę, ale ten tego). To nie jest stan, w którym mogę wytrzymać długo, bo ja muszę coś robić żeby nie oszaleć, ale póki co cieszy. No i na brak zajęć też nie narzekam, nazbierało się przez ostatnie miesięcy rzeczy, które chciałam zrobić, a na które zawsze brakowało czasu.

Przyzwyczajenia zostają - niedziela wieczór, więc gdzieś tam w środku coś mi mówi, że pora zacząć się lekko stresować na okoliczność końca weekendu. I nawet mnie w pewnym momencie sumienie ruszyło, że przejebałam większość wolnego dnia leżąc z kacem w łóżku i oglądając najnowszy odcinek "Doctora Who" - ale potem sobie przypomniałam, że przecież jutro też mam dzień wolny (i dwie rozmowy o pracę na które ciągle jeszcze nie uprałam sukienki) i że, do cholery, ja też czasem mogę się poopierdalać i nie czuć się z tego powodu źle. Chyba od skończenia liceum nie miałam tyle wolnego czasu.

środa, 20 sierpnia 2014

Nowy rozdział

Padam na paszczę. Dziś był mój ostatni dzień w biurze, załatwiłam wszystkie papierki, oddałam służbowy telefon i komputer. W ramach prezentu pożegnalnego dostałam gotówkę na wymarzony tatuaż. Będę miała po tej pracy bardzo trwałą pamiątkę - ale tym się zajmę na jesieni, jak będzie wiadomo, że upały i pogoda na gołe plecy już w tym roku nie wrócą. I mam urlop. Taki niby-urlop - odbieram zaległe dni, ale jednocześnie kombinuję już co dalej i załatwiam masę spraw. Zamiast pójść dziś na piwo jak normalny człowiek i świętować nadejście nowego, przygotowywałam materiały do lekcji próbnych i rozmów kwalifikacyjnych, których mam jutro aż trzy sztuki. Świętowanie poczeka do piątku, nie boli mnie to szczególnie. Energia roznosi, dawno tak nie było. Różnie się czułam przez ostatnie miesiące, zazwyczaj gorzej niż lepiej - i chyba po raz pierwszy od długiego czasu jestem tak naprawdę, naprawdę podekscytowana. Buty wypastowane, sukienka uprasowana, dokumenty gotowe w teczce - jutro podbijam serca dyrektorów szkół językowych. Jakoś inaczej mi się oddycha.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Praca nauczyciela a praca project managera

Bardzo dobrze pamiętam jak dwa lata temu zaczynałam romans z pracą w biurze. Mówiłam sobie wtedy, że nigdy więcej panów dyrektorów, na których trzeba wymusić zrobienie pracy domowej, chociaż każdego, kto zarabia mniej od nich traktują jak gówno. Nigdy więcej odwołanych zajęć, wakacji bez grosza i straconego czasu. Cieszyłam się z tych rzeczy - i na pewno miałam rację, że się cieszyłam, ale w ogólnym rozrachunku dochodzę do wniosku że ja-nauczyciel to znacznie szczęśliwszy człowiek niż ja-project manager. Jak mi w grudniu zabraknie do pierwszego (bo Boże Narodzenie i ferie świąteczne) to na pewno będę przeklinać swoją decyzję, ale mimo wszystko - chyba warto.

Myślę, że nie ma takiej pracy, którą by się kochało bezwarunkowo i ciągle tak samo mocno. Żaden normalny człowiek nie krzywi się na myśl o weekendzie i nie wyczekuje z niecierpliwością na poniedziałek (mówimy tu oczywiście o "normalnych ludziach" którzy pracują od poniedziałku do piątku). Już sam fakt, że trzeba wstać rano do pracy trochę tę pracę obrzydza - ale są prace, w których poniedziałek wita się tylko z lekką niechęcią, a są i takie, na myśl o których już w niedzielę wieczorem boli człowieka brzuch. I ta różnica ma ogromne znaczenie.

W środę jest mój ostatni dzień w biurze i już nie mogę się doczekać. Nie, żeby działo mi się tam coś złego, tak naprawdę to sporo zawdzięczam tej pracy i na pewno z perspektywy czasu będę ją wspominać pozytywnie. Poznałam fajnych ludzi i z częścią z nich będę chciała utrzymywać kontakty. Dużo się nauczyłam, w tym chyba też samodyscypliny i większej skrupulatności. Atmosfera nieraz była przyjemna, o ile tylko wszyscy dokoła nie srali żarem, bo dedlajny i nerwówka. No i stała pensja - nawet, jeśli trochę głodowa to jednak stała, zawsze taki sam zastrzyk gotówki przed pierwszym.

A jednak coś musiało być nie tak, skoro przez ostatnie kilka miesięcy czułam się tak źle robiąc to, co robiłam. Brak czasu, stres, nadgodziny... Ale chyba najbardziej drażniło mnie moje własne stanowisko. Nie znoszę słowa "manager", które mi wydrukowali na wizytówkach. Manager to taka osoba, która nic konkretnego nie robi, tylko przyjmuje dyspozycje z góry i przekazuje je dołowi (taka piramida korposzczurów). No i ja oczywiście wiem, że to nie do końca jest prawda, że roboty było w cholerę, że trzeba jednak mieć pewne predyspozycje, żeby być takim managerem i nie zwariować... Ale jakoś nie potrafiłam się z tą pracą identyfikować. Tak, jak wcześniej zdarzało mi się myśleć o sobie "ja-nauczyciel" i przy piwie opowiadać z pasją (!) o mojej pracy, tak nigdy nie pomyślałabym o sobie "ja-project manager." Jakoś mnie to nie wciągnęło. Robię co muszę, odwalam swoje osiem godzin, a często i dwie kolejne, i uciekam jak najdalej. Patrzę na ludzi dokoła mnie zajmujących się tym samym i tak totalnie zaangażowanych w swoją pracę. Ja tak nie umiem, nie czuję tej satysfakcji, brakuje mi małych zwycięstw, które miałam jako nauczyciel. Tu sukcesy też niby jakieś są, ale wcale nie odbieram ich jako sukcesów. Nie cieszą mnie i już, a frustracja z niesukcesów - rośnie.

Tak więc znów będę człowiekiem bez "prawdziwej pracy" (bo "prawdziwa praca" to taka, w której siedzi się na dupie przez osiem godzin dziennie i gapi się w ekran monitora - a przynajmniej tak twierdzi moja mama i kilka innych osób), ale za to może będę choć trochę szczęśliwszym i bardziej spełnionym człowiekiem.

Oczywiście, żeby nie było, że nie biorę tego pod uwagę - za kilka miesięcy na pewno zacznę przeklinać Ważnych Panów z Korporacji, rozwydrzone dzieci i finansową posuchę spowodowaną dniami wolnymi, bo przecież płacą mi od godziny. Każdą pracę się trochę nienawidzi - rzecz w tym, że niektóre prace da się też trochę lubić. No i poza biurkiem i ekranem monitora jest jednak jakiś świat, a mi się wydaje, że pracując na etacie w biurze strasznie łatwo można o tym zapomnieć.

środa, 6 sierpnia 2014

Wnioski z posiadania psa

Nadal rzężę i charczę i w ogóle jestem nieestetyczna. Dostałam w związku z powyższym areszt domowy do końca tygodnia i tak się przekładam z boku na bok, snuję po mieszkaniu i wiszę gdzieś pomiędzy znudzeniem a czuciem się zbyt źle, żeby jednak coś ze sobą zrobić. I charcham jak stary dziad. Za każdym razem jak charchnę Pies nastawia uszy, a czasem nawet wskoczy na łóżko żeby mnie powąchać czy polizać w obsmarkany nos. Albo myśli, że na niego szczekam, albo się martwi, że może zaraz padnę trupem (albo właśnie czeka aż padnę trupem, bo wtedy będzie mógł mnie zjeść). Mówię sobie, że to ta druga opcja. Tak czy inaczej - fajnie mieć psa, nawet jak jest się dla tego psa dopiero Drugim Ulubionym Człowiekiem w kolejności. Pies jest schroniskowy, z nami od miesiąca - a już widzę zmiany w stylu życia z posiadaniem psa związane.

Ostatnio usłyszałam, że nie bez powodu tyle kotów w internecie - jak ktoś ma kota to siedzi w domu i w wolnym czasie wrzuca filmy z rzeczonym kotem na youtube. Jak ktoś ma psa to szkoda mu na to czasu, bo woli z tym psem pobiegać po krzaczorach. Bywają co prawda psy takie jak jamnik mojej mamy, którego się siłą ściąga z kanapy - ale tu już można w ogóle dyskutować nad psiością (psieństwem? psowością?) psa. Z psem się chodzi do lasu, mając psa się nie gnije w weekend w łóżku do południa (no chyba, się charcha i smarcze, ale to stan przejściowy) i w ogóle, dni są jakieś dłuższe i pełniejsze z psem, szczególnie wolne dni.

I mamy takie postanowienie, żeby brać psa ze sobą gdzie się tylko da. Latem to nie problem, bo knajpy mają ogródki, a na zewnątrz nikt nikomu raczej nie powie, że przepraszamy, ale nie. Schody się zaczną jak ładna pogoda sobie pójdzie - dlatego już teraz się rozglądamy, notujemy w pamięci gdzie psy są mile widziane także w środku, a obsługa patrzy łaskawym okiem i nawet bez proszenia podstawi pod pysk miskę wody. Może i powoli, ale lista rośnie.

Dodatkowo Pies nauczył mnie zamiatać. Nienawidzę zamiatać, ale kiedy podłoga (a wraz z nią pościel, pluszowe ośmiornice, meble, ubrania i ja) pokrywa się codziennie grubą warstwą sierści i po przejściu na bosaka dystansu łóżko-komputer mam stopy owłosione jak hobbit, to motywacja do zamiatania jest. I tylko się cieszę, że już dawno temu pozbyłam się dywanu.

I, chociaż to nie mój pierwszy pies, ciągle nie mogę wyjść z podziwu, jaką miłością pies obdarza człowieka, choćby i z tego człowieka był kawał skurwysyna. Nawet jako Drugiemu Ulubionemu Człowiekowi Psa coś tam mi skapuje z tej miłości, radości z powrotów do domu i porannego przytulania (bo Pies jest fenomenem i nie śpi w łóżku. Każdej nocy wpada za to kilka razy na szybką kontrolę stanu osobowego, a rano układa się na człowieku i mówi "drap mnie," a w wypadku pilnych potrzeb przynosi smycz i buty i finezyjnie układa je w pościeli). Fajnie jest mieć psa.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Paragraf 22

The Texan turned out to be good-natured, generous and likable. In three days no one could stand him.
J. Heller, "Catch 22"

Colonel Cargill, General Peckem's troubleshooter, was a forceful, ruddy man. Before the war he had been an alert, hard-hitting, aggressive marketing executive. Colonel Cargill was so awful a marketing executive that his services were much sought after by firms eager to establish losses for tax purposes. Throughout the civilized world, from Battery Park to Fulton Street, he was known as a dependable man for fast tax write-off. His prices were high, for failure often did not come easily. He had to start at the top and work his way down, and with sympathetic friends in Washington, losing money was no simple matter. It took months of hard work and careful misplanning. A person misplaced, disorganized, miscalculated, overlooked everything and opened every loophole, and just when he thought he had it made, the government gave him a lake or a forest or an oilfield and spoiled everything. Even with such handicaps, Colonel Cargill could be relied on to run the most prosperous enterprise into the ground. He was a self-made man who owed his lack of success to nobody.
J. Heller, "Catch 22"

"Maybe a long life does have to be filled with many unpleasant conditions if it's to seem long. But in that event, who wants one?"
"I do," Dunbar told him.
"Why?" Clevinger asked.
"What else is there?"
J. Heller, "Catch 22"

Some men are born mediocre, some men achieve mediocrity, and some men have mediocrity thrust upon them. With Major Major it had been all three. Even among men lacking all distinction he inevitably stood out as lacking more distinction than all the rest, and people who met him were always impressed by how unimpressive he was.
J. Heller, "Catch 22"

Since he had nothing better to do well in, he did well in school. At the state university he took his studies so seriously that he was suspected by the homosexuals of being a Communist and suspected by the Communists of being a homosexual.
J. Heller, "Catch 22"

"To hell with my mission," Yossarian responded indifferently. "And to hell with the syndicate too, even though I do have a share. I don't want any eight-year-old virgins, even if they are half Spanish."
"I don't blame you. But these eight-year-old-virgins are really only thirty-two. And they're not really half Spanish but only one-third Estonian."
"I don't care for any virgins."
"And they're not even virgins," Milo continued persuasively. "The one I picked out for you was married for a short time to an elderly schoolteacher who slept with her only on Sundays, so she's really almost as good as new."
J. Heller, "Catch 22"

"You put so much stock in winning wars," the grubby iniquitous old man scoffed. "The real trick lies in losing wars, in knowing which wars can be lost. Italy has been losing wars for centuries, and just see how splendidly we've done nonetheless. France wins wars and is in a continual state of crisis. Germany loses and prospers. Look at our own recent history. Italy won a war in Ethiopia and promptly stumbled into serious trouble. Victory gave us such insane delusions of grandeur that we helped start a world war we hadn't a chance of winning. But now that we are losing again, everything has taken a turn for the better, and we will certainly come out on top again if we succeed in being defeated."
J. Heller, "Catch 22"

"There is nothing so absurd about risking your life for your country!" he declared.
"Isn't there?" asked the old man. "What is a country? A country is a piece of land surrounded on all sides by boundaries, usually unnatural. Englishmen are dying for England, Americans are dying for America, Germans are dying for Germany, Russians are dying for Russia. There are now fifty or sixty countries fighting in this war. Surely so many countries can't all be worth dying for."
"Anything worth living for," said Nately, "is worth dying for."
"And anything worth dying for," answered the sacrilegious old man, "is certainly worth living for."
J. Heller, "Catch 22"

His nature was invariably gentle and polite. He had lived for almost twenty years without trauma, tension, hate, or neurosis, which was proof to Yossarian of just how crazy he really was. His childhood had been pleasant, though disciplined, one. He got on well with his brothers and sisters, and he did not hate his mother and father, even though  they had both been very good to him."
J. Heller, "Catch 22"

"You have deep-seated survival anxieties. And you don't like bigots, snobs or hypocrites.Subconsciously there are many people you hate."
"Consciously, sir, consciously," Yossarian corrected in an effort to help. "I hate them consciously."
"You're antagonistic to the idea of being robbed, exploited, degraded, humiliated or deceived. Misery depresses you. Ignorance depresses you. Persecution depresses you. Violence depresses you. Slums depress you. Greed depresses you. Crime depresses you. Corruption depresses you. You know, it wouldn't surprise me if you're a manic-depressive!"
J. Heller, "Catch 22"

Bardzo cytowalna książka.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Refleksje chorobowe

Za niecałe trzy tygodnie odchodzę z pracy i akurat teraz coś mnie wzięło. W sobotę po południu byłam jeszcze na chodzie, ale wieczorem leżałam już w łóżku pod stertą usmarkanych chusteczek. Reszta planów weekendowych poszła się wiadomo co, zastąpiona nieprzespaną nocą i poranną wizytą na dyżurze (lekarz przeuroczy - "co jej jest?" "Nie jest w ciąży, leki może brać?"). No i z moich trzech tygodni zrobi się chyba jednak trochę mniej.

A chorowanie ssie, szczególnie jak na zewnątrz jest trzydzieści stopni w cieniu i nawet nie trzeba zatkanego nosa żeby nie było czym oddychać. Łapię powietrze jak ryba (nawet ukochane kropelki, najlepszy przyjaciel alergika, przestały pomagać) i nie mogę się zdecydować czy jest za gorąco czy może jednak za zimno. Ale mogło być gorzej - na pocieszenie domowa zupa w ilości, która spokojnie wykarmiłaby małą armię, pudełkowy robot (taki "zrób to sam" dla dzieci) i niedziela spędzona w obsmarknej pościeli na wspólnym oglądaniu seriali.

Z innej beczki to odliczam z niecierpliwością do końca tych trzech tygodni. Praca dała mi w kość i fakt, że już tak niedużo zostało bardzo pomaga w utrzymaniu pozytywnego nastawienia do życia (mimo zatkanego nosa). Fakt, że znowu będę wolnym strzelcem i nie mam pojęcia jak finansowo na tym wyjdę trochę mnie przeraża, ale staram się brać za problemy pojedynczo, bo inaczej zwariuję. Potrzebuję rzeczy, na które mogę czekać, małych i dużych: że może rano coś będzie czekać w skrzynce pocztowej, że w piątek Monty Python w kinie, że na długi weekend jedziemy nad morze i, przede wszystkim, że w ciągu najbliższych miesięcy będzie tyle zmian. Dużych, strasznych, ale przez to też fajnych, bo co to za zabawa jeśli z góry się wie, że wszystko pójdzie gładko (no dobra, może tak sobie tylko mówię, słodkie cytryny i te rzeczy). Grunt, że się do siebie uśmiecham.