piątek, 28 listopada 2014

Głosy z ulicy

Drobne spory rozbrzmiewały do rozmiaru opasłych koszmarów. Ale teraz, kiedy już nie był w mieszkaniu, chłodna ocena sytuacji podpowiadała mu, że to nie była wina Ellen, tylko jego. Wywoływało je to coś w jego wnętrzu, nie dające spokoju niezadowolenie, ślepe zmaganie się z czymś nieuchwytnym i nieznanym.
P. Dick, "Głosy z ulicy"

Jest c o ś  w i ę c e j, ma coś w sobie,jst tym czymś. Tak wiele pragnie dokonać... I to własnie go gryzie. Dlatego właśnie użala się nad sobą i wścieka, i robi różne dziwne rzeczy. Kiedy się budzi, kiedy spogląda na świat, widzi pana i ten sklep. Nie pojmuje, jak może być zwykłym sprzedawcą. To wrew niemu. Chce o wiele więcej. Boże, jakże ja bym chciała mu to dać. Ale nikt tego nie potrafi. Sam tego nie potrafi odnaleźć... To niemożliwe. Miał takie marzenia, dorastał w okresie, kiedy marzenia były w modzie. Teraz została jedynie rzeczywistość. I nie może jej sprostać. I z tego powodu się złości.
P. Dick, "Głosy z ulicy"

poniedziałek, 24 listopada 2014

Maria i Magdalena

Mama, zniechęcona do rodowitych Angielek, przez kilka lat dawała swoim córkom spokój z lekcjami angielskiego, dopiero wiele lat później, gdy powstała w Krakowie słynna szkoła Berlitza - english spoken znów się zaczęło. Lekcje w owej szkole, gdzie uczono języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego, należały do niezmiernie atrakcyjnych. Były to lekcje zbiorowe, a nauka odbywała się najnowszym wypróbowanym systemem Berlitza. Zamiast jakiejś zasuszonej starej nauczycielki z długimi zębami, oczom obu Kossakówien ukazał się prześliczny młody Anglik, taki jak z pocztówek Gibsona, w świetnie skrojonych bryczesach i wysokich brązowych butach, który uczył w ten sposób, że stawiał swoją wspaniałą obutą nogę na stole i z czarownym uśmiechem mówił "the boot" - po czym to słowo kredą wypisywał na tablicy. Następnie rzucił się na stojącą w pokoju sofę i mówił "the sofa". Dziewczynki były zachwycone, bo język angielski okazał się łatwy i dziwnie przypominał język polski. Mister Turner, bo tak nazywało się to cudo męskie, na następne lekcje przyniósł z sobą dwie małe laleczki, które nazwał Mr. Brown i Mrs. Brown. Owe laleczki prowadziły ze sobą dialog ustami nauczyciela. W pewnej chwili pani Brown wywróciła się i ukazała koronkowe majteczki, dystyngowany Anglik spłonął rumieńcem, zażenowany postawił ją na nogi, ale natychmiast słowo "majtki" wypisał po angielsku na tablicy.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Dużo złego narobiło nazywanie kobiet "aniołami". "Mój aniele" - mówili zakochani do swoich dziewczyn. Więc jakże "anioł" mógłby pójść do klozetki (...).
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Witkacy posiadał słynny album osobliwości, w którym z pasją małego chłopca gromadził takie obiekty, jak kawałek zasuszonej skóry ludzkiej, ząb tygrysa, obcięte loki swoich flam, no i pornograficzne sztychy japońskie. Kto tylko posiadał jakąś o s o b l i w o ś ć, ofiarowywał ją Witkacemu do albumu, czym robił mu największą przyjemność. Przez jakiś czas zbierał on również parasole. Gdy deszcz lał, trzeba było walczyć z Witkacym, aby oddał gościowi przyniesiony przez niego parasol, ponieważ potrzebował go do swojej kolekcji. W roku 1939, uciekając z Warszawy przed Niemcami, popełnił samobójstwo. Wykazał tym ostatecznym gestem swoją prawdziwą naturę, którą chował głęboko pod błazeńskim kostiumem. Był więc w istocie śmiertelnie poważnym, głęboko uczuciowym człowiekiem, który nie mógł przejść do porządku nad klęską, jakiej wówczas Polska doznała.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Obie siostry bardzo chętnie czytywały amerykańskiego pseudofilozofa Mullforda, który propagował "optymistyczną" wiedzę życia. Jego książka "Przeciw śmierci" była ukochaną lekturą Magdaleny. Z tej czarującej książki szczególnie jedno zdanie stało się niejako mottem jej życia: "Nie rób nigdy tego, co ktoś inny może za ciebie lepiej zrobić." To zdańko było wspaniałym wykrętem, aby nie sprzątnąć po sobie, nie pościelić samemu łóżka, nie nalać sobie samej herbaty i w ogóle nie robić tego, co ktoś fachowy - a w tym wypadku służąca - potrafiły zrobić lepiej i sprawniej. Oczywiście, to nie stosowało się do zajęć, które jej sprawiały przyjemność; tu znowu opierała się na zdaniu angielskiego pisarza Ruskina, którego książki też znajdowały się na jej stoliku nocnym. "Pamiętaj" - pisał ów mądry pan - "że masz czas na wszystko, tydzień składa się nie tylko z dni, ale i z godzin, jedną godzinę w tygodniu możesz przeznaczyć na studiowanie historii sztuki, inną na poznawanie przyrody, jeszcze inną na literaturę piękną, wyuczenie się sportów, grę w szachy itd..." Opierając się na tej mądrej radzie Madzia rzeczywiście znajdowała czas na wszystko.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Wojciech miał swój indywidualny sposób wychwalania kobiet. Podkręcał sarmackiego wąsa i mruczał: - A psiakrew, a niech ją wszyscy diabli, żeby ją wciórności, co za bestia, cholera, a niech ją!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

- (...) Podaj mi Sabinę! - rzekła do jednej z córek, aby zmienić temat. Ku zdumieniu Madzi Dziodzia, czyli Beata, przyniosła matce haftowaną poduszkę, która leżała na kozetce.
- A Florentynę pod nogi! - rozkazała oryginalna mama.
W tym dziwnym białym dworku każda poduszka, każdy stary mebel miał swoje miano, tak jak koty lub psy.
- Nie siadaj na Ambrożym - rzekła Lela do siostry - bo się złamie!
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Język rumuński, szalenie dziwna mieszanina latyńsko - słowiańska, był źródłem nieustannej zabawy figlarnej Madzi. Tak lubiane przez Polaków czteroliterowe słowo oznacza po rumuńsku "po", "za" albo "według" i na zakładach krawieckich widniał dużymi literami napis: CROITURA DUPA MAZURA, czyli: ubrania według miary. Gdy nasza humorystka chciała jednemu z tych opasłych dorożkarzy powiedzieć, aby stanął koło Ministerstwa Finansów, obok którego znajdowała się dawna polska legacja, mówiła do niego w ten sposób: - Birżar, merdże a la Calea Victoriei d u p a  la Casa del Ministeriul dei Finanz! - i dorożkarz bez żadnego zdziwienia ani też uśmiechu ruszał z miejsca.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Czy ten list dojdzie do jego rąk? Czy odpisze? Ale jest o czym myśleć, czego wyczekiwać. Jest powód, aby sfruwać na dół po schodach, gdy się przez okno pięterka ujrzy kroczącego listonosza, z czapką o czerwonym otoku i dużą, czarną skórzaną torbą, która może zawiera dla niej szczęście bez granic.
M. Samozwaniec, "Maria i Magdalena"

Armagedon w retrospektywie

Czytanie i pisanie to działania wywrotowe same w sobie. Obalają bowiem nasze przekonanie, że sprawy muszą się układać tak, jak się układaja, że człowiek jest sam, że nikt nigdy nie czuł tak, jak my czujemy. Gdy ludzie czytają Kurta, przychodzi im do głowy, że bieg rzeczy zależy od nich w o wiele większym stopniu niż sądzili. Świat staje się nieco innym miejscem właśnie latego, że czytają cholerną książkę. No, tylko pomyślcie.
M. Vonnegut, wstęp do "Armagedonu w retrospektywie" K. Vonneguta

niedziela, 23 listopada 2014

Gombrowicz i Buenos Aires

Tajemnicza jest ta zygzakowata struktura życia. W każdym momencie otwierają się przed nami dwie możliwości, możemy zrobić "tak" albo "inaczej", z niezliczonymi rozgałęzieniami, które z kolei rozdwajają się lub nawet dzielą na trzy części.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie byłem nigdy logicznie nieśmiały...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Przyczyna pańskiego pobytu w Argentynie, senor Gombrowicz? - spytał, nie podnosząc oczu znad wypełnianego kwestionariusza.
- Nie ma przyczyny - odpowiedział szeptem Witold - może szaleństwo.
Mężczyzna podniósł wzrok zna zawalonego papierami stołu i spojrzał na niego z dołu przez okularki w złotej oprawie. Wyglądał na zmęczonego; poprawił się na krześle z miną, jakby chciał zapytać, o jaki rodzaj szaleństwa chodzi, żeby uzupełnić kwestionariusz.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pewnej zimy w Małoszycach, podczas ferii bożonarodzeniowych i noworocznych, pojął nagle, że nie jest to świąteczny tydzień, lecz raczej coś przerażającego, ponieważ czas płynie i nigdy nie wraca. Pojął, że rok kończy się na zawsze, że będą lata następne, ale rok, w którym jeszcze żyje, nigdy już nie wróci. Wtedy poczuł po raz pierwszy - wspominał - że ogarnia go przygnębiający smutek, jakby dopiero co się urodził, i w tej samej chwili uprzytomnił sobie, że życie to piękno, cierpienie i strach.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nie ma nic lepszego na poprawienie sobie humoru, jak pójść na pogrzeb. Po pięknym kazaniu o nieśmiertelności duszy i dobrej popijawie człowiek jest podwójnie zadowolony, że żyje.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

W 1966 roku, kiedy mieszkałyśmy tu między ulicami Cordoba i San Martin, pisałam dziennik. Słysząc, że matka wraca, chowałam pośpiesznie mój zeszycik w kratkę pod stos książek i udawałam, że zajmuję się czymś innym... Jak mogłabym jej wytłumaczyć, że przepisywałam właśnie, Bóg wie dlaczego, zakończenie Zmartwychwstania Tołstoja? W tamtym roku ciągle tak robiłam: czytałam jak szalona i przepisywałam strony, które najbardziej mi się spodobały. Byłam tu na wygnaniu, daleko od domu. Może przepisywane chaotycznie zdania miały mi pozwolić na uchwycenie się czegoś, wzniesienie wokół siebie niewidzialnego i wyłącznie mojego miasta.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Nigdy nie żywiłem sympatii do arystokratów, bo ich główną cechą jest to, że cieszą się poważaniem, a są głupi i wulgarni, a na doatek najczęściej brzydcy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Żywiłam bowiem zawsze nieokiełznaną miłość do pewnych książek, zatapiałam się w nich dosłownie. Moja matka tego nie rozumiała, niekiedy złościła się nawet, że kiedy czytam, umykam jej, tracę poczucie czasu. To dziwne, że ponad piętnaście lat od śmierci matki nie mogę jeszcze zapomnieć naszych utraczek...
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

"Pańska ironia wydała się wszystkim bardzo przesadna, chwilami wręcz napastliwa" - to prawda, nie mogę zaprzeczyć, często cisną mi się na usta kąśliwe uwagi, którymi posługuję się, aby trzymać innych na dystans, aby wprawić ich w zmieszanie. "Czy nie zdaje pan sobie sprawy, że można źle pana zrozumieć?" - czytał dalej w liście, w którym dźwięczał wyrzut. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z ryzyka, właśnie dlatego uwielbiam ironię. To doskonały sposób na zdemaskowanie wrogów, bo porozumiewawcze znaki odnoszą skutek, to znaczy wywołują współudział, tylko wtedy, gdy osoba, do której się zwracasz, podziela twój światopogląd.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

- Naprawdę pan uważa, że zamierzałem pana przekonać? - uniósł się Witold. - Nie myśli pan chyba, że chcę tracić czas na przekonywanie dorosłych, ludzi dojrzałych, o wyrobionych poglądach, żeby myśleli inaczej? Gdyby miał pan piętnaście lat, nawet dwadzieścia, mógłbym spróbować, ale z osobą w pańskim wieku w żadnym wypadku nie.
- No to dlaczego upiera się pan przy swoim, jeśli nie zamierza pan nikogo przekonywać? - wmieszała się dama o kruchym wyglądzie i skrzekliwym głosie.
- Bo lubię dyskutować - odpowiedział Witold - i dla zabicia czasu.
(...)
- Tak bardzo lubi pan być nieprzyjemny? - spytała z wyrzutem ta sama pani z bibułki, unosząc brwi na znak dezaprobaty i poruszając z biskupim wdziękiem wychudłymi rękami, na których połyskiwały pierścionki.
Witold wygiął usta w półuśmiechu:
- Robię tak może dlatego, żeby poprawić ogólną średnią, ponieważ zbyt wielu ludzi stara się wydać cieplejszymi, niż są w rzeczywistości.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Dwa lub trzy lata temu zrobił długą wycieczkę w pampasy, okołu dziesięciu dni na piechotę z plecakiem. Chodził od jednej estancji do drugiej po prostych, pełnych kurzu drogach, a wszyscy, których spotykał, chcieli wiedzieć tylko jedno: dlaczego chodzi sam na piechotę? Chciał mówić prawdę, że nagle zachciało mu się spędzić tydzień na równinie, że miał dosyć kamienic w stolicy, że pragnął po prostu odrobiny zapachu ziemi. Ludzi nie przekonywały jednak takie odpowiedzi, patrzyli na niego wielkimi oczyma podejrzliwie, jakby był jakimś włóczęgą, potrząsali głowami... Musiał zmienić wersję; wymyślił sobie, że założył się z przyjaciółmi, iż przeżyje w pampasach dwa tygodnie. Wszyscy wtedy zaczęli mu wierzyć, robili się uprzejmi, klepali go po ramieniu, proponowali nawet jedzenie i nocleg... Tak, niełatwo jest mówić prawdę.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Najbardziej (...) typowy argentyński obrządek to zamknąć się w kawiarni, aby pić piwo, czytać, rozprawiać godzinami na najrozmaitsze tematy; krótko mówiąc, aby patrzeć na świat zza szyby. Żyjemy w epoce dużego tempa - mówią - ale z pewnością nie w Argentynie. Tu wszystko porusza się wolno, despacio, chodzi się od jednego lokalu do drugiego, spotyka się ludzi, wymienia plotki, a nawet jakieś myśli. Cudzoziemcy często dziwią się temu lub wpadają w rozpacz, lecz mnie podoba się ten odmienny status czasu, obecny w owych ciemnych jaskiniach, gdzie klienci grają w szachy lub w bilard. Lubię w tym mieście upodobanie do tracenia czasu, do pustych słów, ale także do pewnych spojrzeń i uśmiechów... Siedzi się przy stoliku - w eleganckiej kawiarni lub w marnym barze, to bez znaczenia - przed wielkim, zamglonym lustrem i wsłuchuje w świat. Pije się wodę sodową lub piwo, koniecznie zimne. (...)
Z tym rytuałem zapoznała mnie moja matka, bardzo jej się podobał... Siedziała w barze i czekała. Na co? Na nic. Traciła czas. Czekała na nadejście wieczoru pogrążona w nieokreślonych rozmyślaniach, spędzała pod obracającymi się łopatkami wentylatorów płynące powoli godziny popołudnia, pozbawionego niespodzianek. Puste słowa i tytoń. Aż nadchodziła pora kolacji. Wracała wtedy do domu z błyszczącymi nieco bardziej oczyma.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Będzie to eksperyment, na który nikt na świecie jeszcze się nie odważył: tłumaczyć z języka, którego się nie zna, którym nie mówi żaden z tłumaczy.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

Pieniądze jednak nie dajążadnej satysfakcji, jeśli dla zarobienia ich trzeba się trudzić osiem godzin na dobę. Przecież jeśli ktoś siedzi zamknięty w biurze przez cały tydzień, to na co mu pieniądze, nie ma nawet czasu, żeby je wydać.
L. Pariani, "Gombrowicz i Buenos Aires"

piątek, 21 listopada 2014

Szukam pracy (i sensu życia)

Byłam dziś na rozmowie o pracę. Nie, nie planuję żadnych zmian - po prostu w tym zawodzie nawet jak się nie szuka to się szuka. A nuż coś fajnego zaproponują, może mają dobre stawki, może akurat da się wcisnąć jakieś zajęcia od nich w jedną z moich dziur w planie tygodnia... No to poszłam, co mi szkodzi - nowy kontakt jest zawsze cenny.

Rozmowy o pracę są dla mnie normalnym elementem życia od kiedy tylko zaczęłam uczyć - i lubię je. Pamiętam, jak kiedyś rozmawiałam z jedną z moich grup o karierze i szukaniu pracy. Chciałam, żeby każdy opowiedział o swoich doświadczeniach. Zaskoczyli mnie, bo to byli ludzie nieco starsi ode mnie, a z doświadczeniem w tej kwestii znacznie mniejszym. Zresztą to może nic dziwnego - ja pracując na etacie przez dwa lata też niczego nie szukałam, nie wysyłałam CV - ba, nawet nie miałam aktualnego CV. Ale jak się jest jak ja teraz, trochę tu, trochę tam, nigdzie na stałe, to się szuka. I zdobywa się doświadczenie, nie tylko pracując, ale też szukając pracy. Bo kiedy sobie pomyslę ile miałam dziwnych rozmów i że w zasadzie każda z nich mogła być przecież moją pierwszą - co jakbym sobie pomyślała że ten cyrk, który się tu odstawia, to absolutny standard? Moim faworytem nadal pozostaje pan z rosyjskim akcentem, który podczas rozmowy głaskał mnie pod stołem po kolanie, pytał, czy jestem malarką (bo tak pani ładnie ubrana - jak artystka) i tłumaczył, że jego sekretarka nie zna angielskiego, bo jeszcze jej nie posłał na kurs.

Nie liczę już rozmów na których byłam, bo nawet w tym roku, od kiedy wróciłam do uczenia, uzbierało się ich ponad dziesięć. I to fajne, czuję się kompletnie komfortowo jako potencjalny lektor danej szkoły językowej. Pamiętam jak poszłam na rozmowę do firmy, w której przepracowałam dwa ostatnie lata jako pracownik biurowy. Jestem otrzaskana z takimi sytuacjami, poszłam bez stresu - stres przyszedł później, jak się zorientowałam, że to kompletnie inna bajka, kompletnie inne pytania i kompletnie inne kwalifikacje. No, ja nie o tym.

Rzecz w tym, że teraz niekompetencję i brak pewności siebie u osoby, która prowadzi ze mną rozmowę, wyczuwam na kilometr. Widzę, kto ma małe doświadczenie w rekrutacji pracowników. Widzę kto nie wie, czego chce. Widzę, kto woli, żeym ja mówiła, bo sam w zasadzie nie wie co powiedzieć. Mogę się nawet trochę poznęcać nad moim rozmówcą kiedy on na to zasługuje, a mnie przyjdzie na to ochota - jeśli to oczywiście jest konkretny typ rozmówcy, bo niektórzy nadal potrafią wytrącić mnie z równowagi. Ale tak ogólnie to chyba jestem w tym niezła.

I nie, nie piszę dlatego, że dzisiejsza rozmowa była w stylu tej z panem o rosyjskim akcencie - akurat dzisiejsza była całkiem przyjemna i może coś z niej wyniknie. Po prostu już od września nosiłam się z zamiarem napisania o rozmowach o pracę i o tym, ze warto na nie chodzić, nawet, jeśli się pracy niespecjalnie szuka - bo doświadczenie, bo praktyka w radzeniu sobie ze stresem, bo a nuż zaproponują coś ciekawego. A jak nie, to zawsze można trafić na takiego oryginała, który jest świetnym materiałem do historii opowiadanych znajomym przy piwie - jak wspomniany wyżej pan z rosyjskim akcentem albo inny, na którego natknęłam się w sierpniu tego roku. Ten sprowadził sobie studentów z zagranicy i miał nadzieję przeprowadzić dla nich darmowy kurs, zapraszając niemalże losowych lektorów na lekcje pokazowe (a biedni kursanci musieli takich lekcji, kompletnie ze sobą niezwiązanych, przeżyć pięć dziennie przez pięć dni w tygodniu).

W każdym razie dochodzę do wniosku, że pieniędzy nie mam i raczej w najbliższej przyszłości mieć nie będę (znaczy się takich pieniędzy, które pozwalają na coś więcej niż przeżycie do pierwszego), na magistra też się nie zanosi - to będę mieć doświadczenie. Wszelkie, różne. Będę chodzić gdzie się da, uczyć się różnych rzeczy, poznawać nowe sytuacje, zgłaszać się na ochotnika tam, gdzie mnie wezmą. W czymś trzeba być dobrym.

sobota, 15 listopada 2014

W pogoni za rozumem

Weird how quickly time goes when you have a hangover. Is because you have so few thoughts: exactly opposite to when people are drowning, entire life flashes past and moment seems to last for ever because they are having so many thoughts.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Am assured, receptive, responsive woman of substance. My sense of self comes not from other people but from... from... myself? That can't be right.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Right, am not going to lie in bed being sad. Am going to get up and do something useful. Like. Um. Have a fag?
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

As it says in Buddhism: The Drama of the Moneyed Monk, the secret of spiritual happiness is not doing the washing up in order to get the washing up done but to do the washing up.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

Self-discipline isn't everything. Look at Pol Pot.
H. Fielding, "Bridget Jones: The Edge of Reason"

wtorek, 11 listopada 2014

Znaleźć balans

Do niedawna moim głównym problemem zdawał się być brak czasu. Marzyło mi się, żeby raz na jakiś czas po prostu spędzić dzień siedząc na tyłku, nie robiąc nic albo robiąc cokolwiek, po prostu mieć dzień, który mogę wykorzystać albo tylko zmarnować, ale nie czuć się przez to źle. Zmieniłam pracę, skończyłam studia - i mam czas. Nawet bardzo mam czas. Za mną krótki tydzień, dziś piąty dzień mojego weekendu, od jutra kolejny krótki tydzień - dwudniowy. I jakoś tak jest nie tak. Prawda - mogę iść na spacer, spędzić cały dzień szwędając się po okolicy, iść z kimś gdzieś, zwiedzić jakieś muzeum. Wtedy jest mi dobrze, ale potem mówię sobie, że to były takie aktywne trzy dni, że przede mną dwa kolejne i może warto po prostu spać do południa, czytać książkę w łóżku, haftować i oglądać Star Treka. Piękny plan, fantastyczna perspektywa na następny dzień - ale kiedy ten kolejny dzień przychodzi, coś zaczyna uwierać. Może powinnam była się z kimś spotkać? Może trzeba było gdzieś wyjść? Może to jest czas, żeby zrobić pranie, umyć podłogę, napisać raporty do pracy i przygotować sobie lekcje na cały tydzień? Może zorganizować jakichś znajomych i coś razem zrobić? Czy ja w ogóle jeszcze mam jakichś znajomych? Może powinnam się zapisać na kurs rosyjskiego? A może zacząć naukę fińskiego? Może, może, może... Zamiast się relaksować tylko coraz bardziej się najeżam, robię się rozdrażniona i tylko patrzeć, jak wybuchnę. I w sumie nie wiem o co mi chodzi, jedno jest źle, drugie jest niedobrze, a przecież czasem potrzebny jest człowiekowi taki głupi, pusty dzień, żeby tylko malować paznokcie i gapić się w telewizor. Potrzebny? Niepotrzebny? Chyba czuję się winna bo mam czas, bo tak naprawdę to ja nie potrafię (!) mieć czasu - i tu zaczyna się błędne koło, kiedy w grę wchodzi poczucie winy - mam wolny dzień, który mogę wykorzystać i którego nie wykorzystam, bo paraliżuje mnie poczucie winy z powodu wolnego dnia. Jutro do pracy, chociaż na kilka godzin. Chyba wyjdzie mi na zdrowie.

A za oknem kordon policji, więc chyba zaraz będzie szedł Marsz Niepodległości. O dziwo, trochę to uspokaja sumienie - dzisiaj wyjście z domu grozi dostaniem w mordę od ksenofoba, więc mam niezłą wymówkę, żeby nie wychodzić z domu. Może tylko tego mi trzeba - dobrej wymówki?

niedziela, 9 listopada 2014

Bardzo nieskładny post o metrze, warszawskiej Pradze i o tym, że swędzi (o, jak strasznie swędzi).

Plecy mnie swędzą jak jasna cholera. Tydzień temu zrobiłam mój pierwszy w życiu tatuaż i wygląda na to, że goi się bardzo ładnie, tylko swędzi że ja nie mogę. I nie wolno ruszać, bo, jak mnie uczyli jak byłam mała, przy ospie: "jak swędzi to się goi, nie ruszaj." No to nie ruszam żeby nie rozpaprać, chociaż powoli z tego swędzenia dostaję trochę szewskiej pasji. Ale ja nie o tym, przynajmniej postaram się nie o tym, bo jak teraz próbuję poskładać myśli to wychodzi głównie coś w stylu "swędzi kurwa swędzi ja pierdolę ale swędzi podrap nie drap zrób coś swędzi." Tak że tego. No. (Może jak upnę włosy to nie będą łaskotać i zrobi się lepiej? Upięłam, będę sobie wmawiać że się zrobiło.)

Wczoraj otworzyli nam metro. W sensie że drugą linię. I nie w sensie że otworzyli otworzyli, ale otworzyli na jeden dzień, na miesiąc przed otwarciem właściwym. Taki dzień otwarty, z tym, że nie do końca, bo pociągi nie jeździły. Serio: można sobie było pozwiedzać metro, ale jak jest wola przemieścić się ze stacji do stacji, to już trzeba tramwajem. My się oczywiście oszukaliśmy i na Nowym Świecie przeczekaliśmy trzy ogłoszone pociągi, zanim do nas dotarło, że chyba się jednak nie doczekamy i na Świętokrzyską trzeba będzie piechotą.

(Swędziswędziswędzi.)

No ale tak poza tym to było fajnie, tylko dyskryminacja, panie. Przy Świętokrzyskiej stał taki duży namiot, w którym można było kolorować obrazki z syrenką i budować roboty z klocków Lego, ale jak zapytałam, czy ja też mogę, to pani stwierdziła, że nie mam od sześciu do dwunastu lat. Skandal, wszystko co najlepsze zawsze jest dla dzieci, a jak się dzieckiem nie jest albo się dzieci nie ma to dupa, żadnych gratisów, żadnych atrakcji, nic (czasem jeszcze działa jak powiem, że jestem nauczycielem, kiedyś na targach książki to bezwstydnie wykorzystywałam - tu jakoś się nie złożyło, żeby spróbować). Tylko na stoisku stacji Uniwersytet dostałam kilka pocztówek - z moim brzydkim wydziałem, o ironio. To chyba po to, żebym się czuła winna, że nie piszę magisterki.

(Swęęęęędzi.)

W każdym razie nasz pierwotny plan na wczoraj był taki, że pozwiedzamy stacje, a pod wieczór pojedziemy sobie metrem na Pragę na piwo. Brak metra w metrze trochę sytuację skomplikował, ale z grubsza się udało, przynajmniej w tym sensie, że wieczorem faktycznie wylądowaliśmy na Pradze. Praga świętowała, nie wiem czy bardziej to, że prawie otworzyli im metro, czy że wreszcie można jak człowiek przejść przy Wileńskim na drugą stronę ulicy, bo poznikały płoty i różne inne dekoracje związane z budową. Grali jakiś dość okropny koncert, dokoła dział się jarmark. Po stwierdzeniu, że nie mogę już więcej książek, wzbogaciłam się o trzy książki. Fakt, że kupiłam tylko jedną, bo jedną dostałam gratis od miłej pani z praskiej biblioteki ("jak się pani podoba to niech sobie pani weźmie, bo zaraz zamykamy stoisko. Tylko pod warunkiem, że naszą ulotkę też sobie pani weźmie"), a jedna kosztowała na starociach dwa złote, więc się nie liczy. Ta trzecia to ciekawa sprawa: komiks na podstawie opowieści starszych ludzi z Pragi o wojnie. Fajna inicjatywa (proszę sobie wyguglać), a dziewczyna na stoisku z taką pasją o niej opowiadała, że trzeba było się przemóc i kupić.

(Swędzi swędzi.)

Wylądowaliśmy w końcu w jednej z tych uroczych praskich knajpek. W knajpce pustki, tylko przy stoliku obok trzech starszych panów. My rozmawiamy po angielsku, panowie po polsku i komentują sobie naszą rozmowę. Nic okropnego co prawda nie mówili, ale któryś i tak stwierdził, że "ja ci mówię, ta pani rozumie po polsku i zaraz nam najebie." To się przyznałam, że rozumiem. Potem jeden z panów zapytał o zakupiony komiks, który sobie właśnie przeglądałam - i zamiast na kolejne piwo przenieść się gdzie indziej, zostaliśmy. Rozmowa była dość nieskładna, bo pan, chociaż mieszkał w Anglii przez jakiś czas i najwyraźniej ma tam jakieś korzenie ("bo ja jestem pół Polakiem, pół Niemcem, pół Anglikiem, pół Żydem i pół... co ja tam jeszcze pani mówiłem? A, Polakiem. A ten pan to z Anglii? Nie z Anglii, z Ameryki? A, to chujowo. Żartuję, żartuję, niech mu pani tego nie tłumaczy"), angielski miał odrobinę zardzewiały (chociaż jak na osobę w tym wieku i o tym, przypuszczam, poziomie edukacji, bardzo ładny), a wszystkie te wiśniówki, które w siebie w międzyczasie wlał, raczej nie pomogły. I tak było miło, ja zawsze boleję, że w warszawskich knajpach nie da się za bardzo tak po prostu podejść do człowieka i zacząć rozmowy, bo wszyscy od razu jakoś dziwnie patrzą. A ten pan to był taki lokalny folklor że aż miło, i to piszę bez cienia złośliwości.

Swędzi swędzi. Chyba miała być jakaś puenta tej hitorii, ale na puentę za bardzo swędzi. Wychodzi na to, że zamiast być taką blogową Magdaleną Samozwaniec jestem bardziej Williamem Whartonem, i to w tych jego gorszych książkach, w których pisał przez dwdzieścia stron że kupił gwoździe i naprawił dach i nic za bardzo z tego nie wynikało. Idę pisać raporty śródsemestralne, ble.

sobota, 8 listopada 2014

Mitologia Celtów

Łagodność nie była wszakże cechą mieszkanek celtyckiej Galii, skoro w IV wieku n.e. Ammianus Marcellinus tak pisał: "Cały zastęp obcych nie zdoła sprostać jednemu Galowi, jeśli przyzwie on na pomoc żonę, która jest zazwyczaj bardzo silna i niebieskooka - zwłaszcza gdy wyprężywszy kark, zgrzytając zębami, wymachując swymi białymi a olbrzymimi rękami , zaczyna wymierzać ciosy, do których dołącza kopnięcia, niby lawinę pocisków miotanych z katapulty."
J. Gąssowski, "Mitologia Celtów"