niedziela, 29 listopada 2015

Potrzeba matką

K. od roku z hakiem dzielnie uczy się polskiego. Przy mnie bardzo niechętnie prezentuje swoje umiejętności, ale wiem, że potrafi załatwić pewne podstawowe rzeczy, coraz więcej też wyłapuje z moich rozmów. Wczoraj pochwalił mi się dialogiem odbytym kilka dni temu w "naszym" parku. Jakaś kobieta pytała o przyklasztorny ogród, oddzielony od parku murem - chciała wejść i pozwiedzać, ale K. wyjaśnił jej, że to teren należący do zakonnic i osób postronnych nie wpuszczają. Zaskoczona, skąd K. może znać słowo "zakonnica", o innych kwestiach już nie wspominając, zapytałam jak rzecz zakomunikował.
"Wszystko dla pingwiny" - odbrzekł K., bardzo z siebie zadowolony.

niedziela, 8 listopada 2015

Drzwi percepcji

Ciało wydawało się idealnie o siebie troszczyć. W rzeczywistości oczywiście zawsze się o siebie troszczy. Wszystko, co może zrobić świadome ego, to formułować życzenia, które są później spełniane przez siły, które kontroluje jedynie nieznacznie i zupełnie ich nie rozumie. Kiedy próbuje czegoś więcej - kiedy próbuje zbyt ciężko, na przykład kiedy się martwi, kiedy staje się pełne obaw o przyszłość - obniże efektywność tych sił i może nawet spowodować, że osłabione ciało zachoruje.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Jeśli zaczniesz w zły sposób (...) wszystko, co się wydarzyło, będzie dowodem konspiracji przeciwko tobie. Wszystko będzie samopotwierdzeniem. Będziesz wiedział, że każdy oddech jest częścią intrygi.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Czego, co ci  buddyjscy mnisi robili dla umierających i zmarłych, nie może zrobić współczesna psychiatria dla chorych psychicznie? Niech byłby głos, który zapewniałby ich za dnia i nawet w czasie snu, że mimo całego przerażenia, całej dezorientacji i pomieszania, ostateczna Rzeczywistość pozostaje niewzruszenie sobą i jest stworzona z tej samej substancji, z której wewnętrzne światło nawet najbardziej udręczonego umysłu.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

To, aby ludzkość kiedykolwiek mogła obejść się bez Sztucznych Rajów, wydaje się mało prawdopodobne. Większość mężczyzn i kobiet wiedzie życie w najgorszym razie tak bolesne, a w najlepszym tak monotonne, ubogie i ograniczone, że chęć ucieczki, pragnienie własnej transcendencji nawet na kilka chwil jest i zawsze było jednym z głównych apetytów duszy. Sztuka i religia, karnawał i orgie, taniec i słuchanie przemówień - wszystko to służyło według słów H.G. Wellsa jako Drzwi w Murze. Dla osobistego, codziennego użytku zawsze istniały chemiczne środki odurzające. Wszystkie roślinne środki uspokajające i narkotyki, środki euforyczne, które rosną na drzewach, halucynogeny, które dojrzewają w jagodach lub mogą być wyciśnięte z korzeni, wwszystkie, bez wyjątku, były znane i stosowane od niepamiętnych czasów.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Obecnie dużo więcej wydajemy na napoje alkoholowe i tytoń niż na edukację. Niee jest to oczywiście zaskakujące. Chęć ucieczki od siebie i otoczenia tkwi prawie we wszystkich prawie przez cały czas. Chęć, by zrobić coś dla młodych, jest silna jedynie u rodziców, a i to tylko przez te kilka lat, kiedy dzieci chodzą do szkoły.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Rak płuc, wypadki drogowe i miliony nieszczęśliwych oraz wywołujących nieszczęście alkoholików są bardziej bezspornym faktem niż istnienie Piekła w czasach Dantego. Jednak wszystkie te fakty są odległe i nieznaczące w porównaniu z bliskim, odczuwalnym tu i teraz faktem pożądania, by znaleźć ulgę lub uspokojenie, napić się lub zapalić.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Literacka czy naukowa, ogólna czy specjalistyczna, cała nasza edukacja jest zdominowana przez słowa i tym samym nie udaje jej się osiągnąć tego, co powinna. Zamiast przekształcać dzieci we wszechstronnie rozwiniętych dorosłych, produkuje studentów nauk przyrodniczych, którzy są zupełnie nieświadomi Przyrody jako pierwotnego faktu doświadczenia, wydaje na świat studentów humanistyki, którzy nie wiedzą nic o humanitaryzmie, swoim lub czyimkolwiek.
A. Huxley, "Drzwi percepcji"

Taka ciekawostka: ukradłam tę książkę z knajpy w której się z K. poznaliśmy, w wieczór, w który się poznaliśmy. Siedzieliśmy przy piwie z jeszcze jednym gościem, a ja byłam strasznie napruta i rozmawialiśmy o sf, Vonnegucie i "Grze o tron", do której mnie akurat kompletnie nie ciągnie. Zauważyłam tę książkę na półce koło naszego stolika i zapytałam ogółu, czy sądzi, że ktoś się strasznie obrazi, jak ją sobie przywłaszczę. Ogół chyba nawet nie odpowiedział, ale i tak załadowałam książkę do torby, z dyskrecją i gracją osoby strasznie naprutej. Teraz z K. mieszkamy razem, mamy dwa psy i znosimy się nawet na trzeźwo, a książka stoi sobie z innymi na półce. Romantyczna historia z kradzieżą i odurzeniem alkoholowym w tle.

sobota, 7 listopada 2015

Duchy polskie

Książkę dostałam jakiś czas temu od I. i dość długo kurzyła się na półce, zanim po nią sięgnęłam. To wydawnictwo PTTK z lat osiemdziesiątych, krótkie historie z miejsc w Polsce w których "straszy" wraz z garścią informacji dla turystów - gdzie przenocować, co zjeść, pod jakim numerem zarezwerwować bilety. Numery telefonu są czterocyfrowe, a całość oczywiście dość mocno przeterminowana, co tylko dodaje opowieściom o duchach uroku.

Nie wiadomo jak powstają dźwięki przypominające uderzenia końskich kopyt. Może źródłem ich są kamienie, toczące się szczelinami lub wymytymi przez wodę korytarzami w głębi wzgórza, zbudowanego z wapienia?
Rozwiązanie zagadki pozostawimy naszym Cztytelnikom.
B. Wernichowska, M. Kozłowski, "Duchy polskie, czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach"

Pomyślałam o kokosach. I o jaskółkach. Afrykańskich bądź europejskich.

Na miejscu bar "Syrkomla", który - choć niepozorny z zewnątrz - oferuje jedzenie znakomite, a co ważniejsze podane na śnieżnobiałych obrusach, jakie spotkać można bodaj tylko w restauracjach najwyższej klasy.
B. Wernichowska, M. Kozłowski, "Duchy polskie, czyli krótki przewodnik po nawiedzonych zamkach, dworach i pałacach"

piątek, 23 października 2015

Żywiec niegazowany raz

Skończyła mi się woda na zajęciach, więc w przerwie lecę do sklepu - bez wody będę charchać i rzęzić, a potem na bank siądzie mi gardło. Wchodzę do osiedlowego spożywczaka, proszę o dużego Żywca niegazowanego.
- Jakiego? - pyta Pani Ekspedientka.
Trochę się dziwię, ale powtarzam jeszcze raz, głośno i wyraźnie:
- Dużego, niegazowanego.
- Nie ma.
- Ale tam stoi - odpowiadam, wskazując za ladę.
- Niegazowanego nie ma.
- Przecież widzę, że jest.
- No jak jest?
- Tamtą butelkę poproszę - wskazuję znowu.
- A! No to mogła mówić, że chce wodę, ja sobie myślę, gdzie jej tam piwo niegazowane...

No tak.

Ale tak poza tym to wczoraj był całkiem chujowy dzień.

niedziela, 18 października 2015

Sztuka bycia tu i teraz

Radzenie sobie ze stresem, które kiedyś szło mi całkiem nieźle, zupełnie się posypało. Niby z wiekiem i doświadczeniem powinnam obrastać w grubą skórę, a dzieje się jakby coś zupełnie odwrotnego. Coraz częściej byle głupota wyprowadza mnie z równowagi, od razu trzęsą mi się ręce, nie mogę spać w nocy, boli klatka piersiowa. Zdarzją się ataki paniki, nagle wydaje mi się, że zaraz umrę, że nie mogę oddychać - chociaż przecież oddycham normalnie, tylko jestem wtedy tego oddechu bardziej świadoma. Te ataki paniki, wywołane długotrwałym stresem, stresują mnie jeszcze bardziej. Myślę sobie - nie możesz się stresować, bo to znowu wróci, a to za każdym razem jest irracjonalne i tak samo przerażające. W rezultacie boję się strachu - błędne koło.

Stwierdziłam, że opcje są dwie. Albo odpuścić, wyluzować, robić mniej, więcej odpoczywać - albo iść w zaparte, ale postarać się coś zrobić ze swoją głową, żeby tego stresu było mniej. Pierwsza opcja, szczególnie po tym, jak się ją wyrazi na piśmie, brzmi sensownie, ale to tylko złudzenie. Ja już z doświadczenia wiem, że pracy może być mało, ale stres i tak będzie taki sam. Problemem jestem ja, a nie moja praca i niedoczas - ten stres siedzi w mojej głowie.

Nie umiem żyć chwilą, Zawsze planuję i wybiegam myślami naprzód, z tym, że to nie jest ten zdrowy rodzaj planowania, bo ja się tylko zamartwiam, a nic konkretnego z tego nie wynika. W weekend myślę już o nadchodzącym tygodniu i nawale roboty, rano o wszystkich lekcjach, jakie mnie tego dnia czekają, o całej logistyce dojazdów i o tym, czy w tym biegu zdążę zrobić przynajmniej to, co absolutnie koniecznie muszę tego dnia zrobić. Tak się nie da, nic wtedy nie cieszy, wszystko przeraża i dobija, zwala się na człowieka w taki sposób, że ten nie jest w stanie nawet ruszyć palcem. Dlatego uczę się mówić do siebie: "Jedziesz właśnie autobusem. Czytasz książkę. Odpoczywasz. Masz pół godziny. Jak dotrzesz na miejsce musisz zrobić cały szereg rzeczy, ale ciebie tu i teraz to nie dotyczy. Jesteś w autobusie i co to komu da, że podenerwujesz się na konto tego, co będzie za pół godziny?"

Albo: "Masz teraz jedne zajęcia. Po nich mogą sobie być kolejne i jeszcze kolejne, ale teraz są jedne i się na nich skup. Wszystkiego na raz i tak nie ogarniesz, więc tnij to, co masz do zrobienia na małe kawałki i skupiaj się tylko na tym, co cię w danej chwili dotyczy. Cokolwiek robisz, rób to dobrze i dawaj z siebie sto procent zamiast odbiegać myślami do kolejnych pozycji z listy. Nawet, jeśli tym czymś jest picie piwa i oglądanie kreskówek - rób to dobrze, czyli bezmyślnie i bezstresowo, bo takie momenty też są potrzebne. A jeśli wiesz, że czeka cię coś nieprzyjemnego, myśl o tym tak, jak w podstawówce myślałaś o wizycie u dentysty - pomęczysz się pół godziny, godzinę, ile będzie trzeba, ale potem to się skończy i pójdziesz się zamknąć w swojej skorupie i mieć święty spokój, trochę taka jakby nawet zadowolona, że dentysta minął, a ty nadal żyjesz i chodzisz i oddychasz i w ogóle, że świat nie runął bo ty musiałaś siedzieć przez czterdzieści minut na tym okropnym fotelu.

Ostatni poniedziałek był morderczy - plan zajęć wypełniony w stu procentach, do tego hospistcja i dwa zebrania z rodzicami. W niedzielę wieczór trochę z tego powodu pocierpiałam, ale jak już przyszło co do czego to przez większość czasu udawało mi się skupiać tylko na najbliższej godzinie i na tym, by to co robię robić dobrze i z zaangażowaniem.  I co? I żyję, i nawet mam dobry nastrój. I ataku paniki też już w sumie dawno nie miałam.

piątek, 9 października 2015

Z pracy 3

Rozmawiamy o reklamacjach. Sytuacja w hotelu: nie ma ciepłej wody, pokój nie taki, coś tam jeszcze nie tak.
Ja: What would you do in this situation?
R: I'd go to the receptionist and demand to get some action.
Ja: Get some action?
R: Yes. I want her to do something about the situation.
(Wyjaśniam R. co właśnie powiedział.)
R: Oh. That would work, too.

Powtarzamy phrasale.
Ja: What can you look into?
A: You can look into husbands.
Ja: Husbands?
A: Husbands. My boyfriend's just left me, I need to do some research.

Ja: What do children at some schools have to wear?
Z: Unicorns.

niedziela, 4 października 2015

Interakcje spowodowane pewną czapką

Prawie pięć lat temu kupiłam sobie w Liverpoolu wełnianą czapkę z paszczą szopa. Lubiłam ją strasznie i nosiłam z dumą, podważając mój wizerunek jako osoby poważnej i dojrzałej, o ile w ogóle kiedykolwiek taki miałam. Pod koniec sezonu suka stwierdziła, że przyda mi się dodatkowa wentylacja i nienaprawialnie wyjadła mi w czapce malowniczą dziurę. Zrobiło mi się przykro, bo ja lubię moje dziwne nakrycia głowy, a to jeszcze pamiątka ze świetnego wyjazdu - ale co zrobić, sukę kocham mimo wszystko bardziej niż czapkę, trzeba było przeboleć. K. obiecał, że znajdzie mi nową (powtarzam: czapkę, nie sukę) i obietnicę spełnił, chociaż w najgorszym możliwym momencie. Pod koniec maja dostałam wspaniałą, żółtą czapkę z głową Jake'a z Adventure Time (dla niezorientowanych: Jake to taki pies, Adventure Time to taka kreskówka której twórcy biorą najpewniej jakieś interesujące narkotyki w ilościach dużych). Z uwagi na nadchodzące wtedy lato, po licznych zachwytach czapka wylądowała głęboko w szafie wraz z innymi zimowymi rzeczami. Teraz, skoro lato już minęło i wieczorami marzną uszy, wyciągnęłam Jake'a z szafy i poszłam w nim na miasto. Oto, co się wydarzyło:

Interakcja pierwsza
Jak tylko wyszłam z bloku, grupka ludzi, ewidentnie albo kierująca się na imprezę, albo już z jakiejś wracająca, zaczęła coś do mnie wykrzykiwać i pokazywać palcami moją głowę. Nie wiem co wykrzykiwali, miałam słuchawki - ale chyba nic złego, biorąc pod uwagę, że wydawali się dość mili. Oduśmiechnęłam się i sobie poszłam.

To nie interakcja, ale też napiszę
Siedząc w tramwaju i mijając Kruczą gapiłam się w okno - bo to taka trasa, że na książkę za mało czasu, a na kompletnie bezczynne siedzenie za dużo. Tak więc oglądam widoki, które znam na pamięć, i nagle ukazuje mi się Dom Braci Jabłkowskich obstawiony rusztowaniem. Malują nowy mural - z czym? Z Adventure Time. Ja ciąglę płaczę po tym wcześniejszym muralu, który był tam przez parę lat - takim z ludźmi w oknach, który niczego nie reklamował. No ale cóż... Potem sto razy zamalowywali go reklamami butów, lodów na patyku i innych mało interesujących rzeczy. A tu masz - Adventure Time i to właśnie w dniu, kiedy pokazuję się po raz pierwszy w mojej nowej czapce. Z wrażenia aż wysiadłam z tramwaju i pobiegłam zrobić zdjęcie.

Interakcja druga
Idę sobie przez Pasaż Wiecha, ktoś mnie łapie za ramię. Odwracam się, obok mnie stoi Głuchy i coś miga. Migania nie rozumiem, ale pokazuje na moją czapkę, podnosi kciuk, potem ściska moją dłoń i idzie w swoją stronę. Trochę nie wiem co się dzieje, ale jest miło.

Interakcja trzecia
Docieram na miejsce spotkania z O. i J. Jest tam też inna O., a wraz z nią siedmioletni potomek. "Jake!" - krzyczy potomek jak tylko przechodzę przez drzwi. Witam się i pokazuję potomkowi jeszcze zdjęcie muralu i moją obudowę na telefon.

Interakcja czwarta
W podziemiach przy Centralnym krzyczy do mnie jakiś facet - niekoniecznie młody, niekoniecznie trzeźwy.
- Proszę pani, zapomniałem, jak się ten pies nazywa?
Odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A no właśnie, a ten chłopiec to Finn czy jakoś tak...

Interakcja piąta
Miejsce akcji to samo co poprzednio - tym razem przechodzi matka z synkiem.
- Mamo, zobacz jaka fajna czapka!
- No fajna. To co, rabujemy panią?

I chyba coś jeszcze było, a wszystko to w ciągu mniej niż sześciu godzin. Czekam z niecierpliwością i odrobiną strachu na dalszy rozwój sytuacji, bo ze względu na pogodę coraz częściej będę teraz chodzić w dżejkoczapce.

Grek Zorba

Swego czasu byłem garncarzem. Kochałem tę pracę do szaleństwa. Wyobrażasz sobie, co to znaczy wziąć do ręki kawał gliny i zrobić z niej wszystko, co ci się spodoba? Trrr! Koło furkoce, glina kręci się jak szalona, a ty stoisz nad nią i mówisz: "Zrobię dzban, zrobię talerz, zrobię świecznik i diabli wiedzą, co jeszcze". Oto znaczy być człowiekiem: wolność.
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

Wyzwolić się z jednej namiętności, aby poddać się innej, szlachetniejszej... Ale czyż to również nie jest forma niewoli? Poświęcać się dla idei, dla rodzaju ludzkiego, dla Boga? A może im dalej znajduje się pan, tym dłuższy sznur na szyi niewolnika. Możemy wtedy bawić się i dokazywać na szerszej arenie i umrzeć nie naciągnąwszy sznura do końca. Czy nie to właśnie nazywamy wolnością?
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

Wszystko w swoim czasie. Teraz mamy przed sobą pilaw, myślmy więc o pilawie. Jutro będzie węgiel - będziemy myśleć o węglu. Bez półśrodków, rozumiesz?
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

Urodziłem się z jednym uchem słabszym. Ojciec bluźnił, nazywając Matkę Boską głuchą. "Więc to tak? - powiedziała pewnie Najświętsza Panna. - Zobaczysz, uczynię twego syna głuchym. To oduczy cię bluźnić".
Wuj Anagnostis przeżegnał się.
- W końcu to nic takiego. Chwała Bogu! Mogła przecież uczynić mnie ślepcem, kretynem, garbusem albo nawet - uchowaj Boże - mogła uczynić mnie kobietą! Dzięki jej za tę dobroć!
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

Byłem szczęśliwy, zdawałem sobie z tego sprawę. Rzadko szczęście odczuwamy wtedy, kiedy jest naszym udziałem. Dopiero gdy przeminie, spoglądamy wstecz i nagle pojmujemy - niekiedy ze zdumieniem - jak bardzo byliśmy szczęśliwi.
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

"Jeśli weźmiesz szkiełko - powiedział pewnego dnia jakiś inżynier - i obejrzysz wodę, którą pijemy, zobaczysz miliony malutkich robaczków, których nie widać gołym okiem." Jak je zobaczysz, nie wypijesz wody. Nie wypijesz i zdechniesz z pragnienia. Rozbij szkiełko, szefie, rozbij je zaraz, robaczki znikną i będziesz mógł orzeźwić się wodą.
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

Przestałem wspominać, co było wczoraj, przestałem myśleć, co będzie jutro! Interesuje mnie tylko to, co się dzieje dziś, teraz! Pytam siebie: "Co właśnie robisz, Zorba?" "Śpię." "Więc śpij dobrze!" "A co robisz obecnie, Zorba?" "Całuję kobietę." "Więc całuj ją mocno, Zorba, zapomnij o wszystkim, nic więcej nie istnieje na świecie, tylko ona i ty!"
N. Kazantzakis, "Grek Zorba"

czwartek, 24 września 2015

Marketing miłości

Na przystanku, gdzie codziennie czekam na autobus, powiesili reklamę Deichmanna. "Kocham buty" - głosi reklama. Głupi slogan jakich wiele, ale spędzam na tyle dużo czasu gapiąc się na niego, że do głowy przychodzą mi rozmaite refleksje.

Jak można kochać buty? Rozumiem, kochać stare, znoszne buty, które swoje przewędrowały, ze stopami właściciela w środku. Kochać jedne, konkretne buty - do głowy przychodzi mi jakiś obieżyświat, z ciężkim plecakiem, kosturem i w starych traperach. Kochać takie buty - rozumiem. Ale buty ogólnie? Podobno kobiety tak mają, kochają buty - buty w ogóle.  Ja niby też jestem kobietą, a nie pojmuję. Kochają ideę buta? Cieszą się, że nie mamy jak hobbici? I, jeśli faktycznie można kochać buty, to czy można się posunąć dalej i kochać na przykład spodnie? Czy kiedyś zobaczę reklamę bielizny z wielkim napisem "kocham majtki"? To by przynajmniej było zabawne i o wiele bardziej ciekawe niż standardoowe reklamy bielizny. A może miłość rezerwuje się dla butów i torebek (bo one tak podobno w parze, czy raczej w trójkącie może), dyskryminując majtki?

Kocham skarpety. Kocham majtki. Kocham onuce i kalesony. Wszystko kurwa kocham, tylko ludzi nie lubię.

czwartek, 17 września 2015

Miliard lat przed końcem świata

Когда мне плохо, я работаю, - сказал он. - Когда у меня неприятности, когда у меня хандра, когда мне скучно жить, я сажусь работать. Наверное, существуют другие рецепты, но я их не знаю. Или они мне не помогают. Хочешь моего совета - пожалуйста: садись работать. Слава богу, таким людям, как мы с тобой, для работы ничего не нужно, кроме бумаги и карандаша...
А. Стругацкий, Б. Стругацкий, "За миллиард лет до конца света"

Вайнгартен не менялся с годами, он только увеличивался в размерах. Всегда он был веселый, толстый, плотоядный, всегда он что-то коллекционировал - то марки, то монеты, то почтовые штемпеля, то этикетки с бутылок. Один раз, уже ставши биологом, он даже затеял коллекционировать экскременты, потому что Женька Сидорцев привез ему из Антарктиды китовьи, а Саня Житнюк доставил из Пенджикента человеческие, но не простые, а окаменевшие, девятого века. Вечно он приставал к окружающим, требуя показать мелочь, - искал какие-то особенные медяки. И вечно он хватал чужие письма, клянчил конверты с печатями.
А. Стругацкий, Б. Стругацкий, "За миллиард лет до конца света"

Неужели не ясно, что выбирать? Жизнь надо выбирать! Что же ещё? Не телескопы же ваши, не пробирки же... Да пусть они ими подавятся, телескопами вашими! Диффузными газами!.. Жить надо, любить надо, природу ощущать надо - ощущать, а не ковыряться в ней!
А. Стругацкий, Б. Стругацкий, "За миллиард лет до конца света"

Это всё попытки натянуть фрачную пару на осьминога. Причем даже не просто на осьминога, а на осьминога, которого на самом деле не существует...
А. Стругацкий, Б. Стругацкий, "За миллиард лет до конца света"

Хорошо, что чай на свете есть - сказал я. - Давно бы уже пьяный под столом валялся...
А. Стругацкий, Б. Стругацкий, "За миллиард лет до конца света"

czwartek, 10 września 2015

Dylematy freelancera: oczywiście, że chodzi o pieniądze

Teraz jest taki głupi okres: oszczędności uzbierane na wakacje się skończyły, napływają za to oferty pracy. Oferty pracy nie rozwiążą natychmiastowo problemu pustego konta, ale dają nadzieję, że następny głodowy okres się nie pojawi - albo, że przyjamniej pojawi się nieprędko. Do tego jest presja: bo czekają wydatki, bo kasochłonny wyjazd w grudniu, bo na kolejny okres wakacyjny trzeba będzie jakoś w międzyczasie nazbierać. No i jeszcze to głupie uczucie, że jestem w zasadzie dorosłym człowiekiem, a dorosły człowiek powinien kończyć miesiąc z bilansem nieco wyższym niż zero - trzeba zabezpieczać się na przyszłość, kupować mieszkania, samochody, polisy i co tam jeszcze wymyślili. A ja nie lubię ani nie umiem oszczędzać, bo jak już pracuję jak ten wół to powinnam być w stanie bez wyrzutów sumienia pójść na piwo albo do restauracji, niekoniecznie takiej zupełnie najtańszej.

Pod koniec zeszłego roku szkolnego był płacz i zgrzytanie zębami, permamentny niedoczas, brak snu, złe fizyczne samopoczucie - no pełen pakiet. Po wszystkich obietnicach, że w tym roku wezmę na siebie mniej... wzięłam więcej. I kombinuję, i racjonalizuję, i próbuję sama z sobą dojść do ładu:

1. Jestem pazerna. Oferują pracę - oferują pieniądze. Przecież ich nie spuszczę na drzewo? Pieniędzy się nie odmawia.
2. Jak mi już oferują tę pracę, w sumie w ilościach sporych, to chyba też cenią i lubią?
3. Pieniądze dają komfort. I możliwości.
4. Na co mi w zasadzie ten czas wolny? Jak go będę mieć mniej to i spędzę go lepiej.
5. Lubię swoją pracę.
6. Boję się, że znienawidzę swoją pracę.
7. Jak przyjdzie do pisania raportów pod koniec semestru to się nakryję nogami.
8. To nie praca jest problemem, to ja - i moje zanikające umiejętności radzenia sobie ze stresem. Muszę po prostu wziąć się ze siebie, zacząć łykać jakiś magnez czy inny syf - jak się zrelaksuję to już nie będzie tak strasznie.
9. No i organizacja czasu. Oddzielenie pracy od niepracy. Koniec z prokratynacją kiedy jest robota i myśleniem o robocie, kiedy odpoczywam.
10. Z rosnącą ilością spada jakość, a ja nie chcę odwalać fuszerki.
11. Na pewno jeszcze coś, ale teraz już nie pamiętam.

I tak mi gonią te myśli, kombinuję, zastanawiam się, podejmuję decyzje, żeby zaraz potem je zmienić. A potem dzwoni szefowa, ja się uśmiecham głosem przez telefon i mówię że jasne, dam radę - bo jak nie ja to kto? Odkładam słuchawkę i próbuję odtworzyć na co właściwie się zgodziłam. Takie uroki, jak się jest na swoim - masz tyle, na ile sobie zapracujesz, a kiedy oferty są, można się zwyczajnie zajebać. I ja chyba jestem na dobrej drodze do tego. Pożyjemy, zobaczymy. Może stanie się cud i zostanę jakimś bardziej ogarniętym superczłowiekiem, który umie zatrzymywać czas albo chociaż go rozciągać. Coś.

Z jasnych punktów to piątki mam wolne. A w soboty półtorej godziny, z fajną panią, głównie konwersacje. To te cztery dni w tygodniu od rana do nocy chyba dam radę?

Grunt to nie stracić perspektywy. Grunt to nie stracić perspektywy.

czwartek, 3 września 2015

Kometa nad Doliną Muminków

Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami - pomyślał Ryjek. - Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też znaleźć się gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą...
T. Jansson, "Kometa nad Doliną Muminków"

Mimo zmroku zobaczyli około pięćdziesięciu Hatifnatów wędrujących na wschód.
- Późno wyruszyli w tym roku - zauważył Muminek. - Widziałeś ich kiedy z bliska? Nic nie mówią i nikt ich nie obchodzi. Tylko idą i idą, i machają łapkami, wpatrując się w horyzont. Tatuś twierdzi, że oni nigdy nie dochodzą tam, gdzie chcą, i zawsze tęsknią za jakimś innym miejscem...
T. Jansson, "Kometa nad Doliną Muminków"

Wszystko staje się trudne, kiedy się chce posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc, staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do przyjemności.
T. Jansson, "Kometa nad Doliną Muminków"

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Trzy antonówki

Mały samoobsługowy spożywczak, do kasy podchodzi pan i prosi o trzy antonówki. Dziwne obyczaje, myślę sobie - w końcu jabłka leżą tam, z innymi owocami, i można je sobie samemu wybrać, załadować w reklamówkę i tylko zapłacić przy kasie. Jednak pani ekspedientka nawet nie mrugnie, tylko obraca się w stronę regału z alkoholem i zdejmuje z półki trzy butelki Lubelskiej Antonówki. No, niby takie oczywiste, a jakoś o tym nie pomylałam - być może dlatego, że była siódma rano.

O powrocie do rzeczywistości i wielogłowych smokach

Dawno nie miałam takich długich wakacji, z perspektywy lipca wydawało się, że będą trwały wiecznie. A tu przychodzi wrzesień - no i masz. Co prawda moje dzieci zaczynają dopiero za dwa tygodnie albo i miesiąc, a na razie tylko stopniowo wracają dorośli, ale cała ta atmosfera powrotu do szkoły jednak przypomina, że już za moment trzeba się będzie zmierzyć ze smokiem. Smoka na razie pamiętam w wersji z legend - ma trzy głowy, zieje ogniem i co poniedziałek żąda ofiary z młodego nauczyciela. Legenda oczywiście mocno zabarwia rzeczywistość, legendy już tak mają. W rzeczywistości smok jest mały, trochę głupi i niesamowicie ujebliwy, ale w gruncie rzeczy da się lubić, przynajmniej czasami. Jednak po półtora miesiąca względnego nicnierobienia legendy rosną w siłę i dorabiają smokowi kolejne głowy i różne obrzydliwe cechy. Trzeba będzie tam po prostu pójść, stanąć na środku sali przed grupą dzieciaków i wziąć smoka za łeb (jeden) - wtedy powinno przestać być tak strasznie. Najgorszy jet nawet nie pierwszy krok, ale całe to myślenie o smokach, które go poprzedza.

W każdym razie teraz, skoro mam jeszcze resztkę wolnego czasu, z powrotem zasiadam do grania w trzeciego Wiedźmina. Smoka tam jeszcze nie uświadczyłam, ale za to trafiają się wiwerny, utopce, południce i inne tałatajstwo.

sobota, 22 sierpnia 2015

Bogactwa Ikarian

Żyjący zubożały poeta stanowi obciążenie dla gospodarki, podczas gdy martwy ma potencjał.
M. Atwood, "Bogactwa Ikarian"

piątek, 14 sierpnia 2015

Literatura i podróże

Już po zakończeniu roku szkolnego i związanej z nim przerażającej papierologii, po letnim obozie z dzieciakami (który utwierdził mnie w przekonaniu, że dwa tygodnie bez możliwości bycia naprawdę samej to trochę dużo), po pięknym ślubie panny (obecnie pani) B. i po głównym wyjeździe wakacyjnym. Czyli po wielu rzeczach. W perspektywie jeszcze prawie cały miesiąc ze śladową ilością pracy, więc, mam nadzieję, dużo czasu: na wycieczki do lasu, granie w Wiedźmina i karmienie obsesji. Już prawie zapomniałam jak to jest mieć czas wolny, mam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie do liceum albo do początku studiów.

Ale ja nie o tym. Dwa tygodnie naszych Wakacji Właściwych spędziliśmy w Suchedniowie, czyli na takim trochę zadupiu w Górach Świętokrzyskich. To były zupełnie inne wakacje niż przywykłam w ostatnich latach, bez szalonej gonitwy, nieprzespanych nocy i masy nowopoznanych ludzi. I dobrze, taki był plan. Łaziliśmy po lesie, grillowaliśmy, zapewnialiśmy rozrywkę psom i dokarmialiśmy bezpańskie koty.

Okazuje się, że Suchedniów, chociaż taka jednak wiocha, ma swojego Znanego Człowieka - Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. To taki pan, któremu poświęcili skwer niedaleko naszego bloku i którego kazali mi czytać w liceum. Czytałam trochę albo wcale, nie bardzo pamiętam - możliwe, że to drugie, bo w liceum miałam etap buntu przeciw lekturom szkolnym. Potem bunt mi przeszedł i zaczęłam nawet żałować, że nie znam pewnych książek, po które bez szkolnego przymusu pewnie już nigdy nie będzie mi się chciało sięgnąć. W każdym razie w ramach tego żalu nakupowałam różnych lektur na starociach, w tym też "Inny świat" Herlinga. Nakupowałam i tak sobie czekają, bo nieczytanych książek mam na półkach sporo, a do tego bardzo rozbudowany system decydujący o kolejności, w jakiej należy je czytać (patrz wspomniane już wcześniej w tym wpisie karmienie obsesji). No i teraz, gdybym wiedziała, że "Inny świat" opisuje Suchedniów, to na pewno przeczytałabym go przed wyjazdem albo chociaż wzięła ze sobą. To nie pierwsza taka historia, kiedy literatura przeplata się z podróżami, a ja żałuję, że nie mam przy sobie danej książki. Beletrystyka potrafi być lepszym przewodnikiem niż przewodniki właściwe, zwykle nudne jak flaki z olejem i kompletnie pozbawione duszy. Moskwę należy więc zwiedzać z "Mistrzem i Małgorzatą" w ręku (sprawdzone), a Warszawę ponoć z "Lalką" (na "Lalkę" też się w liceum buntowałam, ale chyba nawet przeczytałam do końca). Tylko, że przed wyjazdem człowiek rzadko o tym pomyśli. Wyszukiwarka książkowo-podróżnicza by się przydała, szczególnie, że w tym roku w planach jeszcze przynajmniej jeszcze jedno malownicze, polskie zadupie, a potem Stany. Czy taka istnieje?

wtorek, 11 sierpnia 2015

The Rainbow

And then, quite calmly, even a little surprised, she was in the present, and was saying:
'I am dying with hunger.'
'So am I,' he said calmly, as if it were not of the slightest significance. And they relapsed into the warm, golden stillness. And the minutes flowed unheeded past the window outside.
Then suddenly she stirred against him.
'My dear, I am dying of hunger,' she said.
It was a slight pain to him to be brought to.
'We'll get up,' he said, unmoving.
And she sank her head on to him again, and they lay still, lapsing. Half consciously, he heard the clock chime the hour. She did not hear.
'Do get up,' she murmured at length, 'and give me something to eat.'
'Yes,' he said, and he put his arm round her, and she lay with her face on him. They were faintly astonished that they did not move. The minutes rustled louder at the window.
'Let me go then,' he said.
D.H. Lawrence, "The Rainbow"

She thought she loved everybody and believed in everybody. But because she could not love herself nor believe in herself, she mistrusted everybody with the mistrust of a serpent or a captured bird. Her starts of revulsion and hatred were more inevitable than her impulses to love.
D.H. Lawrence, "The Rainbow"

'Would you like to go to war?'
'I? Well, it would be exciting. If there were a war I would want to go.'
A strange, distracted feeling came over her, a sense of potent unrealities.
'Why would you want to go?'
'I should bee doing something, it would be genuine. It's a sort of toy-life as it is.'
D.H. Lawrence, "The Rainbow"

In spite of his criticism and condemnation, he still wanted the great machine. His only happy moments, his only moments of pure freedom were when he was serving the machine. Then, and then only, when the machine caught him up, was he free from the hatred of himself, could he act wholly, without cynicism and unreality.
D.H. Lawrence, "The Rainbow"

wtorek, 26 maja 2015

Wysokie standardy

W szkole i na studiach uczą, że trzeba byc sumiennym. Żeby wszystko zawsze w terminie, żeby porządnie i bez dróg na skróty. W domu uczą podobnie - przynajmniej mnie uczyli. I tylko nikt nie uczy jak radzić sobie z życiem w praktyce, jak czasem wlaśnie odwalić fuszerkę i nie czuć się z tym tak strasznie źle. Jak nie dać się zjeść nerwom, jak się zwyczajnie nie przejmować i nie mieć wiecznego poczucia winy, że czegoś nie zrobiło się na sto dwadzieścia procent. Albo nie wiem, może i tego uczyli, tylko ja nie uważalam. Bo w szkole nieuważanie i praca na pół gwizdka szły mi jeszcze całkiem nieźle - zawsze wiedziałam czego nie zrobić albo co zrobić byle jak, żeby mimo to bez problemu się prześlizgnąć. To posrane poczucie wiecznego obowiazku przyszło później, sama nie wiem kiedy. Grunt, że nie mam już pojęcia jak sobie z nim poradzić. Kurs jak mieć wszystko w dupie potrzebny na już - obiecuję sumiennie przyłożyć się do nauki.

piątek, 24 kwietnia 2015

Jeszcze jeden dziad i wkurwiona feministka

Pisałam już o księgarnianym Dziadzie, dzisiaj będzie inny dziad - autobusowy. Wychodzi na to, że zarówno tak temat dziadów jak i komunikacji miejskiej powraca - być może nie bez powodu.

Wkurwiłam się. W autobusie trzy wolne miejsca, a tu wsiada dziad, staje nad młodą dziewczyną i rozpoczyna seans chrząkania, mający na celu wypłoszenie dziewczyny z siedzenia. Dziewczyna ma słuchawki na uszach i dziada w dupie, słusznie zresztą - bo przecież te trzy wolne miejsca, i to zaraz obok. Za moment do dziada przyłącza się drugi dziad i oba dziady zaczynają pluć jadem i pałać ogólnie pojętą nienawiścią do całej ludzkości. Bo młodzież niewychowana, bo brak szacunku dla starszych, bo "za naszych czasów", bo sratatata. Nic niezwykłego w sumie, scenka autobusowa jakich wiele.

Ale oto widzę, że pierwszy dziad ma na piersi naklejkę, na naklejce obrazek, na obrazku płód, pod płodem napis "ratuj mnie", a pod napisem drugi napis, coś tam coś tam stop aborcji. I w tym momencie budzi się moja wkurwiona wewnętrzna feministka. Bo raz, że oczywiście, jeśli ktoś ma coś do powiedzenia w kwestii ciała kobiety to są to przecież starzy ludzie, księża i wszyscy inni, którzy takie ciało mogą sobie co najwyżej pooglądać na obrazkach. Bo dwa, że człowiek jest ważny i trzeba mu pomóc - ale tylko wtedy, kiedy ma formę płodu, bo gdy to stadium mija to staje się "niewychowaną młodzieżą bez szacunku", a na tę, jak powszechnie wiadomo, można do woli pluć i mieszać ją z błotem, wszak ma prawa znacznie mniejsze od takiego płodu i w zasadzie to w ogóle nie należy jej rozpatrywać w kategorii człowieka. Trzy, że może jestem niesprawiedliwa, ale wkurwiona wewnętrzna feministka czasem ma prawo: otóż wyobraziłam sobie, że do autobusu wchodzi kobieta w ciąży. I co, dziad powie "niech pani usiądzie, ja postoję"? Czy dziad się przejmie, że w rzeczoną kobietę opakowany jest płód, do ratowania którego dziad ma taki zapał? Bo coś mi się widzi, że dziad raczej na taką kobietę napluje kwasem i zwyzywa ją od niewychowanych, a do tego może jeszcze i od kurew, no bo obrączka to gdzie?

Hiperbolizuję odrobinę, ale co tam, wkurwiona wewnętrzna feministka czasem może.

środa, 22 kwietnia 2015

Sherlock Holmes

"You reasoned it out beautifully," I exclaimed in unfeigned admiration. "It is so long a chain, and every link rings true."
"It saved me from ennui," he answered, yawning. "Alas, I already feel it closing upon me! My life is spent in one long effort to escape from the commonplaces of existence. These little problems help me to do so."
A. Conan Doyle, "The Red-Headed League"

A man should keep his little brain attic stocked with all the furniture he is likely to use, and the rest he can put away in the lumber-room of his library, where he can get it if he wants it.
A. Conan Doyle, "The Five Orange Pips"

piątek, 3 kwietnia 2015

Ja kontra dorosłość

Jak ludzie to robią, że pracują w pełnym wymiarze, mają perfekcyjnie wysprzątane mieszkania, trzy własnoręcznie przygotowane posiłki dziennie, ogolone nogi i czas na relaks, a niektórzy do tego jeszcze dzieci? A może ci ludzie, którym się to wszystko udaje są tak jak Yeti albo potwór z Loch Ness - każdy o nich słyszał, niektórzy nawet twierdzą, że widzieli, ale poważnych dowodów na ich istnienie nie ma? Ci, którzy sami mówią, że do nich należą, muszą gdzieś oszukiwać - albo nie mają życia, albo dziesięć razy w tygodniu przychodzi do nich pani sprzątaczka, podnieść każdy paproszek i umyć każdą szklankę. Albo zwyczajnie udają, a sprzątają raz na pół roku, jak akurat się do nich przychodzi? Bo moja rzeczywistość wygląda tak, że jak wracam o tej 21 z pracy to jestem żywym trupem i stać mnie tylko na wypicie piwa i obejrzenie odcinka jakiegoś głupiego serialu (a często nawet nie kończę jednego ani drugiego, bo w połowie zasypiam). Na biurku mam armię brudnych szklanek (w niektórych rozwijają sie już nowe formy życia), na podłodze grubą warstwę psiej sierści, w łóżku wiecznie rozwaloną pościel, a do kuchni nawet nie wchodzę bo się boję (inna sprawa, że wchodzić tam nie bardzo mam po co, gotować nie umiem).

Ja wiem, teraz jest w internecie moda na chujowe panie domu - i ja (niegotująca, nienawidząca sprzątać, nieumiejąca utrzymać przy życiu głupiego kwiatka) doskonale się w tę modę wpisuję. Jednak jak tak patrzę na moje koleżanki, które same mianują się "chujowymi paniami domu" to to przecież są osoby, które jednak potrafią coś tam zrobić koło siebie, mają mieszkania w jako-takim stanie, czasami nawet obiad ugotują. Hipokryzja z ich strony (coś w stylu klasowego kujona, który przed każdym sprawdzianem oznajmia, że się nie uczył i nie zda, a potem ma same szóstki), kompleksy, czy to po prostu ja jestem taka bardziej chujowa niż ustawa przewiduje?

Jak kiedyś będę stara i bogata to zatrudnę sprzątaczkę - a potem się na pewno będę wkurwiać, bo posprzątała i nie wiem co gdzie leży, teraz trzeba zrobić bałagan żeby cokolwiek znaleźć. Prawdziwa antyczna tragedia.

czwartek, 2 kwietnia 2015

Z pracy 2



Ja: Can you think of a health problem starting with an "e"?
I: Erection?

Ja: if you could interview anyone you wanted, living or dead, who would you choose?
O: Hitler.

Ja: Any examples that the stress you experience at the office can be good for you?
H: Yes, when you are attacked by a bear stress makes you run away faster.

Ja: where do you go to get bread?
M: To Jesus, he can multiply bread.

Ja: Do you do any sports?
J: Yes, I always try to use the printer that's further away from my desk in the office.

piątek, 20 marca 2015

Klub Pickwicka

W przeddzień mego przybycia jeden z wojskowych został w pewnej oberży grubiańsko obrażony. Dziewczyna nie chciała mu pozwolić więcej pić. Wskutek tego, z prostej swawoli, żołnierz wydobył bagnet i ranił ją w ramię, lecz już nazajutrz zuch ten udał się do oberży i sam oświadczył pierwszy, że nie zachowuje żadnej urazy i zapomina o tym, co zaszło.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

- Panie!... - zapytała Emilia z niepokojem - co się stało panu Snodgrassowi?
- Nic, zupełnie - odrzekł pan Jingle. - Obiad w klubie - wesołe towarzystwo - wyborne śpiewki - stare porto - stare bordeaux - dobre, bardzo dobre. Wino - pani - wino.
- To nie wino - wybełkotał pan Snodgrass poważnym tonem - to łosoś. - (Trzeba wiedzieć, że w podobnych wypadkach to nigdy nie jest wino.)
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

- Pasztet z cielęciny - mówił Sam układając jedzenie na trawie. - Bardzo dobra to rzecz taki pasztet z cielęciny, jeżeli znamy damę, która go przyrządziła, i jeżeli mamy pewność, że to nie jest pasztet z kota.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

Wiersze to rzecz nienaturalna. Nie ma ani jednego człowieka, który by mówił wierszami, z wyjątkiem zakrystiana w drugi dzień Bożego Narodzenia i tych, co zachwalają Warrena czernidło do butów, rozmaite olejki i tym podobne rzeczy. Nie zniżaj się nigdy do mówienia wierszami, mój chłopcze, to dobre dla hołoty.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

Mało jest rzeczy tak nieprzyjemnych jak czuwanie i czekanie na kogokolwiek, zwłaszcza gdy osoba, na którą czekamy, bawi się tymczasem w najlepsze. Trudno się opędzić myśli, iż czas, który nam wlecze się tak powoli, osobie tej upływa bardzo szybko; a im więcej o tym myślimy, tym mniej mamy nadziei, by wnet przybyła. Nawet stuk zegara jest wówczas jakby powolniejszy.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

Pan Snodgrass bywa czasami roztargniony i dotąd uchodzi za wielkiego poetę między swoimi znajomymi, chociaż wiemy, iż nigdy nie napisał nic dla podtrzymania tej opinii. Ale znamy niejedną osobistość słynną w filozofii i literaturze i innych dyscyplinach, której wysoka wziętość nie na lepszych opiera się podstawach.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

Na koniec jeszcze ciekawostka translatologiczna. Jeśli kto zainteresowany: tłumaczył Włodzimierz Górski, wydanie z 1957 roku.

- Mamo - szepnęła druga panna, nierównie starsza od siostry, ale za to nieskończenie głupia i afektowna - przedstawiono mi lorda Muttonhead. Powiedziałam mu, że zdaje mi się, iż nie jestem zaangażowana.
- Dobre z ciebie dziecko; na tobie można polegać - odowiedziała pani Wugsby klepiąc córkę po policzku. - Lord jest niezmiernie bogaty, moja droga.
C. Dickens, "Klub Pickwicka"

czwartek, 5 marca 2015

Dwieście procent psa

A w ogóle to mamy dwa psy. Wspominałam już? W styczniu do Psa dołączyła Suka.

Jakoś na początku grudnia znalazłam zdjęcie Suki na fejsbuku - że znajda, że szuka domu w trybie natychmiastowym, że grozi jej schronisko. Takich postów codziennie widzę przynajmniej kilka, bo od czasu, kiedy szukaliśmy psa do adopcji, obserwuję różne fundacje i schroniska. Normalnie nie zwracam na nie zbyt dużej uwagi, bo raz, że zazwyczaj jest już pod nimi miliard komentarzy, z czego sto obiecujących dom (co z tych obietnic wynika to insza inszość), a dwa, że gdybym miała się przejmować losem każdego porzuconego psa to już dawno bym oszalała, a przecież i bez tego niewiele mi brakuje. W tym wypadku było trochę inaczej, bo autorką posta była znajoma, a samą Sukę znaleźli jacyś znajomi znajomych znajomych. No i ona (Suka, nie znajoma) jakoś tak z tych zdjęć patrzyła, i nie wiem za bardzo czemu, ale nie pozwalała mi o sobie zapomnieć. Pokazałam ją K. i pół żartem stwierdziłam, że może drugi pies. K. mniej niż pół żartem zakomunikował, że chyba mnie do reszty posrało. Dorzucił do tego argument ciężkiego kalibru: no przecież jedziemy na Sylwestra do Pragi - i z jednym Psem już jest problem, żeby ktoś się nim na ten czas zaopiekował, a z dwoma, i to jeszcze takimi, które dopiero co się ze sobą zapoznały? No nienormalna jestem. Przyznałam rację, a K. nieśmiało dodał, żebym zapytała, czy ci "znajomi znajomych znajomych" u których Suka tymczasowo przebywała mogą ją przetrzymać do stycznia. No to zapytałam - i oboje trochę mieliśmy nadzieję, że odpowiedź będzie przecząca, bo Suka pewnie fajna i dobrze by było pomóc, ale co na to Pies i nasze portfele? Los złośliwy, odpowiedź twierdząca - i wymówki się skończyły, decyzja się podjęła, a ja stwierdziłam, że jakby co to po prostu będę się liczyć z ewentualną eksmisją, tragicznym zakończeniem związku, końcem świata spowodowanym wzięciem psa i wszystkimi innymi kataklizmami.

Suka przyjechała dokładnie dwa miesiące i dzień temu. Wszyscy byliśmy zestresowani - Pies, bo nagle się okazało, że musi dzielić swoich osobistych ludzi z jakąś obcą przybłędą. My, bo w sumie diabli wiedzą co z tego wszystkiego wyniknie. Suka, bo była psem do tej pory wiejsko-leśnym i pewnie nigdy nawet nie widziała budynku od środka, a tu schody, winda, drzwi jedne i drugie, śliska posadzka i w ogóle jakaś magia dla psów niepojęta.

Pies się wkurwił, nie powiem. Było dużo darcia paszczy (po stronie naszej i Psa), warków, wyeksponowanych zębów i wszelkich innych złośliwości. Nawet w pewnym momencie stwierdził, że już nas nie potrzebuje, najwyżej po to tylko, żeby go zabrać na spacer i nakarmić - i przeprowadził się do szafy, drzwi której z finezją słonia jakimś cudem wyrwał z zawiasów. Suka do tematu podeszła stoicko, bo po pierwszym, stresującym wieczorze w nowym domu bardzo szybko odkryła kanapę, łóżko, kocyki i podusie i chyba stwierdziła, że w bloku też może być całkiem zajebiście (szczególnie jak się ma taki fajny park zaraz za oknem). Psa, który zachowywał się wobec niej troszeczkę jak ostatni chuj, też w związku z powyższym stwierdziła, że zniesie - nawet będzie dla niego miła i uda, że nie widzi tych wszystkich zaczepek i pretekstów do awantury.

Po dwóch miesiącach odetchnęliśmy z ulgą. Znaczy się w sumie to nawet wcześniej, ale sytuacja ciągle się rozwija i chyba mogę powiedzieć, że z tygodnia na tydzień jest coraz lepiej. Suka kocha wszystkich, a więc i Psa, a Pies łaskawie czasem nawet pozwoli się polizać po paszczy albo położyć obok siebie. Jedyny stres związany ze zwiększeniem ilości psa w mieszkaniu jest teraz taki, że przy którejś wizycie u mamy się wygadam - zamiast "pies" powiem "psy" i trzeba będzie się gęsto tłumaczyć. Nie żeby jej było coś do tego, ale ja już uszami wyobraźni (?) słyszę przemowy o tym, że ja to pojebana jednak jestem chyba (nie w takich słowach, mama nie przeklina). Przemowy z którymi się zgadzam w zasadzie, więc nawet nie ma jak tu dyskutować.

W każdym razie teraz mogę opowiadać, że "idę na spacer z psami", albo  że "muszę nakarmić psy." Niby nic, ale jest w tym jakiś snobizm - bo psa to ma co drugi, ale psa w liczbie mnogiejto już niekoniecznie. Zawsze mi przychodzi na myśl taka tłumaczka, która robiła zlecenia dla mojego byłego biura - jak się do niej dzwoniło wieczorem to nie mogła obejrzeć tekstu, bo była "z psami." To ja też już jestem. Rano, wieczorem i po południu, w przerwie między zajęciami.

sobota, 14 lutego 2015

Blokzilla

Od pół roku wynajmuję mieszkanie  przy Smolnej 8 w Warszawie. Mój blok wygląda mniej-więcej tak:
Prawdopodobnie każdy, komu czasem zdarza się przejeżdżać Mostem Poniatowskiego go kojarzy.

Ja też kojarzyłam go na długo zanim tu zamieszkałam. Pamiętam, jak szliśmy oglądać potencjalne przyszłe mieszkanie, z nosem w kartce, na której był zapisany adres. Idziemy sobie Smolną: tu jest Smolna 3, tu jest 4, tu jest 6 i... ach, to TEN blok. Bo to jest "ten" blok. Ten blok z czymś dziwnym na górze, który zwraca uwagę swoją w pewnym sensie urokliwą brzydotą. Ten blok, na którym jeszcze do niedawna świeciło się wielkie logo T-Mobile, szczęśliwie już zdjęte (moją propozycję dekoracji zastępczej można obejrzeć powyżej).

Jednak mimo, że od zawsze wiedziałam, że to "ten" blok, nie zdawałam sobie sprawy, w jak kultowym w pewnym sensie miejscu mam szczęście mieszkać. Jakiś czas temu opublikowałam powyższe zdjęcie na Facebooku i zalała mnie tona komentarzy i wiadomości. "Naprawdę TAM mieszkasz?" "A co jest na górze?" i tak dalej, i tak dalej.

Wstyd się przyznać, ale o swoim "kultowym" bloku wiedziałam zaskakująco mało. Dalej nie wiem wiele, jednak moja wiedza stopniowo się rozszerza. Wystukując w Googlach "Smolna 8 Warszawa" natrafia się na różnych stronach na mniej-więcej te same kilka linijek informacji:

19-piętrowy wieżowiec stojący na miejscu przedwojennego Instytutu Oftalmicznego, zaprojektowany w 1964 roku przez Jana Bogusławskiego i Bohdana Gniewiewskiego. Budowę wieżowca zakończono w 1976 roku. Był to jeden z pierwszych wysokościowców w Warszawie. Początkowo miał być apartamentowcem dla cudzoziemców. Mieszkania były sprzedawane za dewizy. Najwyższe 2 piętra przeznaczono na kawiarnię „Akropol” (później „TopFloor”, obecnie zamknięta).

(ten akurat tekst przekopiowany z Wikipedii)

To i tak więcej niż wydobyłam od ochroniarza, który zapytany o to, co znajduje/znajdowało się na najwyższym piętrze odpowiedział zdecydowanym "nic" i takim jakby chrumknięciem, które zinterpretowałam jako zdecydowany sprzeciw aby kontynuować pogawędkę. Znacznie bardziej rozmowna była starsza pani, którą spotkałam ostatnio w parku podczas spaceru z psami - wyjawiła mi, że w Blokzilli mieszka od samego początku, że pamięta wspominany w Wikipedii "Akropol" i jego następców, w tym szkołę języków obcych, redakcję Machiny i, również uwzględniony przez Wikipedię, klub "Top Floor." Z tym klubem to ponoć były ciekawe historie - facet wynajął górne piętra, informując mieszkańców, że otworzy tam galerię sztuki. Otworzył klub, co z oczywistych powodów mieszkańcom niezbyt się spodobało. Walczyli dość długo (a w międzyczasie klub był ponoć nawet świadkiem mafijnych porachunków, kiedy to z górnego piętra z pomocą jednego pana wyfrunął inny pan - albo takie przynajmniej krążą legendy), w końcu wygrali z pomocą straży pożarnej, bo lokal nie spełniał wymogów BHP. Teraz góra stoi pusta, podobno mają ją podzielić i urządzić w niej mieszkania - zresztą już w dużej części wyprzedane. Niektórzy się martwią, bo podobno ktoś znowu kupił tam jakąś podejrzanie dużą przestrzeń - i a nuż znowu coś otworzy? Na razie czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.

Poza dwoma górnymi piętrami na parterze bloku też jest przestrzeń użytkowa - obecnie również pusta (kiedy o to spytałam, babcia spojrzała na mnie porozumiewawczo - "a chce pani biznes otworzyć? Do wynajęcia."), ale kiedyś zajmowana przez kawiarnię.

Lubię Blokzillę. Nie trzeba nikomu wyjaśniać jak tu trafić, bo widać ją już z daleka. Zdecydowanie wyróżnia się wśród okolicznych budynków, które są starsze, niższe i - nie ma co ukrywać - ładniejsze. Ale ja lubię też brzydotę, taką z przegięciem pały, bo jak już coś jest naprawdę brzydkie, to z tej brzydoty aż wydaje się ładne na swój własny sposób. Zresztą nawet gdyby się nie wydawało, to przecież z własnego okna Blokzilli nie zobaczę, prawda? A lokalizację ma fantastyczną, z ruchliwymi Alejami Jerozolimskimi po jednej stronie i owładniętym przez psy parkiem po drugiej. Mogę tylko żałować że nie mieszkamy wyżej - takie osiemnaste piętro to by było coś.

P.S. Do napisania tej notki zmotywował mnie fakt, że wspomniane wcześniej hasło "Smolna 8 Warszawa" daje tak mało ciekawych rezultatów. No i trochę koleżanka A., która stwierdziła, że powinnam się na blogu pochwalić mieszkaniem w "kultowym bloku."

P.P.S. Nazwa "Blokzilla" jest efektem twórczości własnej, ale blok przy Smolnej 8 ma też inne przydomki, podobno bardziej rozpowszechnione: "Młotek" i "Dom z opadłą szczęką."

P.P.P.S. Podałam Internetu mój prawie dokładny adres. Co mi teraz zrobisz, Internecie?

czwartek, 29 stycznia 2015

Krzyżówka Szatana

Jadę autobusem i gram w Words with Friends. Obok siedzi Stara Baba i wpatruje mi się w ekran telefonu.
- A co ty tam robisz? - postanawia w końcu zagaić.
Bruderszafta z Babą nie piłam, ale w końcu stara jest, to może i może.
- To taka gra jak Scrabble, z tym, że przez Internet - odpowiadam.
- Ja nie wiem co to Scrabble.
Z tonu głosu wnioskuję, że nie wie z mojej winy.
- Gra planszowa, z wylosowanych liter układa się krzyżówkę - wyjaśniam.
- A ja tyle lat żyję i jakoś krzyżówki nigdy mnie nie wodziły na pokuszenie - konkluduje naszą rozmowę Baba.

Krzyżówki narzędziem Szatana.

wtorek, 27 stycznia 2015

Czarodziejki.com

W iluż nie tylko polskich oddziałach zachodnich koncernów, realizujących nowoczesną politykę "zachowań ładu korporacyjnego", podwładni, mimo że 100-procentowi heteroseksualiści, robią szefom kilka razy dziennie intelektualną "laskę"?!
E. Egejska, "Czarodziejki.com"

Ok.

Czy facet poradziłby sobie z taką sytuacją? Z tłustymi, starymi, zrzędzącymi i śmierdzącymi babami? Chyba miałby ogromne trudności. Bo to kobiety przyzwyczajane były przez matki i babki do kompromisów, do uległości, do szacunku dla zarabiającego mężczyzny.
E. Egejska, "Czarodziejki.com"

O kurwa.

Znów stara prawda: nie jest mężczyzną, ten kto nie był w burdelu. Sorry. Przy tej klasyfikacji nie ma miejsca na dokonania i doświadczenia, zdolności i intelekt, fizys lub wrodzoną wrażliwość. Brak doświadczeń eliminuje. Dorośnij... Albo leć do mamy.
I kolejna prawda: ile wiosek widziałeś, tyle żyć przeżyłeś! Ile różnych panienek - tyle doświadczeń! W Sevres pod Paryżem, położonym na trasie tuż przed Wersalem, przechowywany jest światowy wzorzec metra. Nie będzie zbyt wielkim nadużyciem stwierdzenie, że dobry seks z prostytutką jest wzorcem tego, jak twój seks powinien wyglądać... Czego od partnerki, od kobiety, mógłbyś oczekiwać. Tu każdy poziom tych potrzeb jest akceptowalny. I ileż satysfakcji daje ci jego realizacja...
Wszyscy powszechnie wiedzą, powoli zaczyna to już być naszą klęską narodową: piękne Polki stronią od seksu! W każdym razie już po ślubie. Dlatego zamiast zastanawiać się nad ich wymówkami: chandra, zmęczenie, dzieci, obowiązki - stwórz swój własny wzorzec zachowań partnerki. I bezwzględnie go egzekwuj, nawet jeśli poszukiwania właściwej kobiety potrwają jakiś czas.
A przez ten czas nie marnuj okazji! Ucz się ile wlezie! Znów to piękne przysłowie o najważniejszym celu życia: wszystkich spotkanych kobiet nie przejebiesz, ale spróbować trzeba..."
E. Egejska, "Czarodziejki.com"

O kurwa kurwa.

Panienki wcale nie traktują zrobienia nam laski, jako jakiegoś wzniosłego poświęcenia, albo aktu samoponiżania! To dla nich normalna sprawa, normalny odruch ssący, wyniesiony jeszcze z niemowlęctwa!
E. Egejska, "Czarodziejki.com"

O kurwa kurwa kurwa.

"Czarodziejki.com" to reportaż o prostytutkach z warszawskich agencji, napisany na podstawie rozmów z nimi, a także z "zaprzyjaźnionym" klientem (od niego pochodzą dwa ostatnie cytaty). Sięgnęłam po tę książkę, bo jakiś czas temu czytałam podobną tematycznie "Diary of a London Call Girl", która była całkiem przyjemną lekturą. "Czarodziejki.com" przyjamną lekturą zdecydowanie nie są i to nie tylko ze względu na to, że przecinki u pani Egejskiej żyją własnym życiem. Książka jest zwyczajnie żenująca (i to nie przez dość graficzne opisy seksu - umówmy się, że jeżeli ktoś już sięga po coś takiego to tematyka seksu go szczególnie nie oburza), co cytaty powyżej raczej dość dobrze oddają. Za to bardzo polecam lekturę fragmentów recenzji książki umieszczonych na tylnej części okładki. Nie widziałam ich co prawda w oryginalnych źródłach, ale i bez tego bardzo łatwo się domyślić, że ich powycinanie i wyjęcie z kontekstu zostało uczynione z finezją na miarę początkującego kolażysty.

sobota, 10 stycznia 2015

Z pracy

1. Rozmawiamy o zawodach związanych z filmem, pokazuję obrazki i podaję słownictwo.
ja: Those people are extras.
K: It's "sadyści" in Polish!
ja: "Statyści", I think?
K: No zawsze mi się myli.

2. N opowiada o miejscu, gdzie spędziła Sylwestra z rodziną.
N: It was a real parasite.
ja: Parasite?
N: You know, a perfect place.
ja: Paradise?
N: Yes, parasite.

Codziennie trochę radości.

sobota, 3 stycznia 2015

2014, a także o Sylwestrze w Pradze nieco

Jakoś w kwietniu zrobiło się całkiem źle. Usłyszałam wtedy w ramach pocieszania, że 2014 to jeszcze będzie mój rok. Pocieszanie konsekwentnie oczywiście ignorowałam, bo za bardzo byłam skupiona na tym jak mi źle - ale z perspektywy czasu widzę, że to naprawdę był jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy ktoś mówi "będzie dobrze," a potem po prostu jest dobrze. Nie od razu, nie samo z siebie - ale w końcu jest. 2014 to był ważny rok, dużo kamieni milowych i pierwszych razów. Zrobiłam sobie taką listę ważnych rzeczy, które się wydarzyły i, przynajmniej dla mnie, wygląda to całkiem imponująco. Kolejność mniej-więcej chronologiczna, z braku lepszego pomysłu. Jestem z siebie zadowolona, bo:

1. Zaczęłam się leczyć na depresję. Zrozumiałam, że może nie zawsze moje samopoczucie jest tak całkiem normalne i adekwatne do tego, co się dzieje dokoła mnie.
2. Po raz pierwszy byłam poza Europą.
3. Wróciłam do prowadzenia bloga. Niby nic, ale lubię pisać i tęskniłam za pisaniem przez ostatnie dwa lata. Obiecałam sobie też mniej pozerstwa i więcej szczerości wobec siebie samej, co wiąże się z tym niebezpieczeństwem, że czasem mogę pisać o rzeczach zbyt osobistych - ale to blog trochę też autoterapeutyczny, więc się rozgrzeszam.
4. Odeszłam z pracy na etacie, w której siedziałam dwa lata. Ogromna ulga. Te dwa lata dużo mnie nauczyły, w tym też tego, że nie nadaję się do pracy na etacie i źle mi, kiedy jestem wciśnięta między tryby korpomaszyny.
5. Przygarnęłam psa ze schroniska. Niepojęta rzecz, że w jednym, dziesięciokilowym psie mieści się tyle miłości.
6. Po raz pierwszy w życiu zamieszkałam z kimś, z kim jestem w związku. Nikt jeszcze nikogo nie zabił, ostre i obuchowe narzędzia kuchenne też idą w ruch stosunkowo rzadko. To chyba jest nieźle?
7. Zrobiłam sobie tatuaż, też pierwszy w życiu,
8. Rok zaczęłam w Wilnie, skończyłam w Pradze.

A w temacie Pragi to, jeżeli zakładać, że moje doświadczenia nabyte podczas wyjazdu Sylwestrowego są jakoś statystycznie miarodajne, o Czechach można powiedzieć, że:

1. Mają dobre, tanie piwo.
2. Mają dobre, niekoniecznie tanie i strasznie ciężkie jedzenie.
3. Nie umieją chodzić po schodach tak, żeby się koncertwo nie wyjebać (ale to może być kwestia dobrego, taniego piwa).
4. Karaoke w ich wykonaniu jest absolutnie tragiczne (ale j.w.).

A prawdopodobnie i tak najbardziej pamiętną rzeczą z wyjazdu będzie to, że dostałam ciasto. W Sylwestra, wczesnym wieczorem, w małej uliczce niedaleko od rynku. Pan przechodzący obok, chyba kelner z pobliskiej knajpy, tak po prostu podszedł, powiedział "have a cake" i mi je wręczył. Nie sprzedało się pewnie czy coś. Taszczyliśmy je ze sobą cały wieczór, a potem w końcu przyjechało z nami do Warszawy. Ale tak czy inaczej, darmowe ciasto. I w ogóle, taki miły gest na koniec roku.