Zawsze jak mówię, że nie lubię świąt, to zaraz słyszę, że jestem negatywna, że nie umiem się cieszyć, że mogłabym raz na jakiś czas trochę mniej cynicznie. A to nie tak. Chyba nie tak. I też nie do końca tak, że średnio bawią mnie rodzinne zjazdy, na których różnica między mną a kolejną pod względem wieku osobą to całe pokolenie, jest sztywno i trzeba się gryźć w język (no w porządku, średnio bawią, ale to nie jest główny powód, dla którego nie lubię świąt). Ja najbardziej nie lubię tej presji. Już przynajmniej miesiąc przed Bożym Narodzeniem (Wielkanocą czy czym tam jeszcze innym ważnym) media trąbią o magii, radości i miłości, w supermarketach roi się od grubych facetów z białymi brodami i wszędzie leci "Last Christmas," którego pasjami nie znoszę. Takie trochę "cieszcie się ludzie, bo jak się nie cieszycie to znaczy, że coś z wami nie tak."
Święta ciągle kojarzą mi się z czasem, kiedy miałam kilka lat, żył jeszcze mój dziadek, który wtedy był ukochanym towarzyszem zabaw (za wszystko oboje po równo zbieraliśmy od babci - że cukierki zniknęły z kredensu, że mamy nie siedzieć w zaimprowizowanym pod stołem namiocie, bo podają obiad), a ja od rana w Wigilię kręciłam się wszystkim pod nogami i zanudzałam pytaniami o to, kiedy będzie pierwsza gwiazdka i wreszcie przyjdzie Mikołaj. Wiedziałam już wtedy, że Mikołaj to mój wujek, ubrany w o wiele za duży czerwony strój i opadającą brodę, ale to było bez znaczenia - bo święta były magiczne. Potem to jakoś minęło - dziadka zabrakło i w tym samym czasie skończył się okres, kiedy naprawdę potrafiłam się w to wszystko wczuć. Każdy kolejny rok był zawodem - najpierw oczekiwanie, te Mikołaje w supermarketach, a potem już tylko wielkie nic. Bo ja wiem, że coś powinno być - a jest dużo żarcia i sztuczna atmosfera, i jeszcze tęsknota za czymś bardzo niesprecyzowanym. Teraz już co roku spodziewam się tego uczucia w święta - i nie tylko w święta, bo to samo tyczy się wszystkich innych "ważnych dni," które przecież tak naprawdę ważne są tylko umownie. Efekt taki, że już kilka dni przed chodzę podkurwiona, a kończy się to wszystko jakimś takim uczuciem wiecznego niedosytu i dołem. No i poczucie winy na dokładkę - no bo przecież podobno wszyscy się chyba cieszą, to może ja też powinnam? Albo poudawać chociaż, żeby innym nie psuć świątecznej atmosfery? Czasem sobie powtarzam, że to w porządku być smutną w święta i wtedy robi mi się trochę lepiej, ale ciągle jeszcze nie do końca zaakceptowałam taką możliwość.
W Sylwestra jest tak samo, ale Sylwester ma tę przewagę, że już nie trzeba go spędzać za stołem. Dlatego uciekam, praktycznie co roku staram się gdzieś pojechać - nawet, jeżeli w jeden wieczór będzie mi trochę nie tak (bo świąteczny dół na wyjazdach też mnie dosięga), to przynajmniej resztę czasu spędzę robiąc to, co lubię - odkrywając nowe miejsca, łażąc i zwiedzając, jak dobrze pójdzie to poznając autochtonów - no i po prostu będąc Gdzie Indziej. I tak jutro Praga, zresztą planowana na Sylwestra już od zamierzchłych czasów, do tej pory zawsze ze słabym skutkiem. W tym roku zabukowaliśmy hostel w czerwcu, wtedy dało się jeszcze trafić na jakieś normalne ceny. Więc jedziemy, a na to to się już naprawdę cieszę - nawet na te jedenaście godzin w autobusie. Tylko z Psem się trochę szkoda rozstawać, pociesza za to fakt, że za tydzień będzie na nas czekała zaległa dawka psiej miłości wraz z odsetkami.
Święta ciągle kojarzą mi się z czasem, kiedy miałam kilka lat, żył jeszcze mój dziadek, który wtedy był ukochanym towarzyszem zabaw (za wszystko oboje po równo zbieraliśmy od babci - że cukierki zniknęły z kredensu, że mamy nie siedzieć w zaimprowizowanym pod stołem namiocie, bo podają obiad), a ja od rana w Wigilię kręciłam się wszystkim pod nogami i zanudzałam pytaniami o to, kiedy będzie pierwsza gwiazdka i wreszcie przyjdzie Mikołaj. Wiedziałam już wtedy, że Mikołaj to mój wujek, ubrany w o wiele za duży czerwony strój i opadającą brodę, ale to było bez znaczenia - bo święta były magiczne. Potem to jakoś minęło - dziadka zabrakło i w tym samym czasie skończył się okres, kiedy naprawdę potrafiłam się w to wszystko wczuć. Każdy kolejny rok był zawodem - najpierw oczekiwanie, te Mikołaje w supermarketach, a potem już tylko wielkie nic. Bo ja wiem, że coś powinno być - a jest dużo żarcia i sztuczna atmosfera, i jeszcze tęsknota za czymś bardzo niesprecyzowanym. Teraz już co roku spodziewam się tego uczucia w święta - i nie tylko w święta, bo to samo tyczy się wszystkich innych "ważnych dni," które przecież tak naprawdę ważne są tylko umownie. Efekt taki, że już kilka dni przed chodzę podkurwiona, a kończy się to wszystko jakimś takim uczuciem wiecznego niedosytu i dołem. No i poczucie winy na dokładkę - no bo przecież podobno wszyscy się chyba cieszą, to może ja też powinnam? Albo poudawać chociaż, żeby innym nie psuć świątecznej atmosfery? Czasem sobie powtarzam, że to w porządku być smutną w święta i wtedy robi mi się trochę lepiej, ale ciągle jeszcze nie do końca zaakceptowałam taką możliwość.
W Sylwestra jest tak samo, ale Sylwester ma tę przewagę, że już nie trzeba go spędzać za stołem. Dlatego uciekam, praktycznie co roku staram się gdzieś pojechać - nawet, jeżeli w jeden wieczór będzie mi trochę nie tak (bo świąteczny dół na wyjazdach też mnie dosięga), to przynajmniej resztę czasu spędzę robiąc to, co lubię - odkrywając nowe miejsca, łażąc i zwiedzając, jak dobrze pójdzie to poznając autochtonów - no i po prostu będąc Gdzie Indziej. I tak jutro Praga, zresztą planowana na Sylwestra już od zamierzchłych czasów, do tej pory zawsze ze słabym skutkiem. W tym roku zabukowaliśmy hostel w czerwcu, wtedy dało się jeszcze trafić na jakieś normalne ceny. Więc jedziemy, a na to to się już naprawdę cieszę - nawet na te jedenaście godzin w autobusie. Tylko z Psem się trochę szkoda rozstawać, pociesza za to fakt, że za tydzień będzie na nas czekała zaległa dawka psiej miłości wraz z odsetkami.