środa, 20 kwietnia 2016

Wielkopańskie zmanierowanie

Umówiłam się z dziewczyną, która sprząta u mnie w pracy, że przyjdzie też posprzątać do naszego mieszkania. Posiadanie "kogoś do sprzątania" zawsze kojarzyło mi się z jakimś takim wielkopańskim zmanierowaniem, ale przecież ludziom się to zdarza - nawet, jak nie są zajebiście bogaci i nie mają pałacy. A ja nienawidzę sprzątać, wolę wydać tę stówę czy dwie raz na dwa tygodnie i zapomnieć, że w ogóle istnieje coś takiego jak odkurzanie. No i fajnie.

Na sprzątanie umówiłyśmy się z S. z dwutygodniowym wyprzedzeniem – bo tak ją akurat złapałam w szkole, po drodze były święta i chyba jeszcze do tego podświadomie chciałam moment jej przyjścia odsunąć od siebie jak najdalej. W każdym razie te dwa tygodnie między ustaleniem terminu a przyjściem S. były dla mnie bardzo wymyślną psychologiczną torturą. Bo okazuje się, że takie sprzątanie może się wiązać z okropnym stresem, szczególnie, jak się jest mną, w której to sytuacji bardzo dużo rzeczy wiąże się z okropnym stresem.

Tydzień przed zaczęliśmy z K. obmyślać sprzątanie wstępne. Co się robi, jak ktoś przychodzi posprzątać? Zostawia się wszystko jak jest, brudne gacie na podłodze, talerze w zlewie, stos papierów na biurku? Doprowadza się mieszkanie do względnego porządku, brudne gacie chociaż do kosza z innymi brudami? A może jeszcze warto porządnie odkurzyć dywan i wyszorować wannę, bo w końcu wstyd, że u nas taki syf? Ale ja przecież nie po to kogoś proszę, żeby u mnie posprzątał, żeby samodzielnie tę cholerną wannę szorować – no błędne koło. Tak samo się zresztą czuję idąc do kosmetyczki na wosk – czy ona kiedy widziała takie kudły na łydkach? No niby wiem, że widziała, gorsze rzeczy na pewno widziała. S. też bankowo z niejednym miała do czynienia, nasz syf, psie kłaki i zacieki na płytkach to na pewno nic w porównaniu do czegoś, co ktoś gdzieś ma. To, że jesteśmy dorośli i mamy w domu od diabła zabawek, o innych przedziwnych obiektach nie wspominając, to też w zasadzie nasz i tylko nasz interes. No ale...

Od tamtego czasu S. była u nas dwa razy i wszyscy to jakoś przeżyli. Przy pierwszej wizycie co prawda załamała ręce i spędziła u nas ładnych parę godzin, ale cóż – taka w końcu jej praca, stawka też zresztą była adekwatnie większa. My w tym czasie taktownie usunęliśmy się na lunch i jedno piwo – czasu dużo, więc "jednych piw" też. Nie wiem co S. sobie teraz o mnie myśli, skoro w środku dnia w piątek wracam do domu nawalona, no ale w końcu to był stres, a ze stresem trzeba sobie jakoś radzić. I jak by nie było, mimo przeżytych mąk przyznaję – miło się wraca do pachnącego mieszkania i przegląda w nieusyfionym lustrze. Tym milej, że zapachem mieszkania ani stanem lustra nie muszę się sama martwić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz