Umówiłam się z dziewczyną, która
sprząta u mnie w pracy, że przyjdzie też posprzątać do naszego
mieszkania. Posiadanie "kogoś do sprzątania" zawsze
kojarzyło mi się z jakimś takim wielkopańskim zmanierowaniem, ale
przecież ludziom się to zdarza - nawet, jak nie są zajebiście
bogaci i nie mają pałacy. A ja nienawidzę sprzątać, wolę wydać
tę stówę czy dwie raz na dwa tygodnie i zapomnieć, że w ogóle
istnieje coś takiego jak odkurzanie. No i fajnie.
Na sprzątanie umówiłyśmy się z S.
z dwutygodniowym wyprzedzeniem – bo tak ją akurat złapałam w
szkole, po drodze były święta i chyba jeszcze do tego podświadomie
chciałam moment jej przyjścia odsunąć od siebie jak najdalej. W
każdym razie te dwa tygodnie między ustaleniem terminu a przyjściem
S. były dla mnie bardzo wymyślną psychologiczną torturą. Bo
okazuje się, że takie sprzątanie może się wiązać z okropnym
stresem, szczególnie, jak się jest mną, w której to sytuacji
bardzo dużo rzeczy wiąże się z okropnym stresem.
Tydzień przed zaczęliśmy z K.
obmyślać sprzątanie wstępne. Co się robi, jak ktoś przychodzi
posprzątać? Zostawia się wszystko jak jest, brudne gacie na podłodze,
talerze w zlewie, stos papierów na biurku? Doprowadza się
mieszkanie do względnego porządku, brudne gacie chociaż do kosza z
innymi brudami? A może jeszcze warto porządnie odkurzyć dywan i
wyszorować wannę, bo w końcu wstyd, że u nas taki syf? Ale ja
przecież nie po to kogoś proszę, żeby u mnie posprzątał, żeby
samodzielnie tę cholerną wannę szorować – no błędne koło.
Tak samo się zresztą czuję idąc do kosmetyczki na wosk – czy
ona kiedy widziała takie kudły na łydkach? No niby wiem, że widziała,
gorsze rzeczy na pewno widziała. S. też bankowo z niejednym miała do
czynienia, nasz syf, psie kłaki i zacieki na płytkach to na pewno
nic w porównaniu do czegoś, co ktoś gdzieś ma. To, że jesteśmy
dorośli i mamy w domu od diabła zabawek, o innych przedziwnych
obiektach nie wspominając, to też w zasadzie nasz i tylko nasz
interes. No ale...
Od tamtego czasu S. była u nas dwa
razy i wszyscy to jakoś przeżyli. Przy pierwszej wizycie co prawda
załamała ręce i spędziła u nas ładnych parę godzin, ale cóż
– taka w końcu jej praca, stawka też zresztą była adekwatnie
większa. My w tym czasie taktownie usunęliśmy się na lunch i
jedno piwo – czasu dużo, więc "jednych piw" też. Nie
wiem co S. sobie teraz o mnie myśli, skoro w środku dnia w piątek
wracam do domu nawalona, no ale w końcu to był stres, a ze stresem
trzeba sobie jakoś radzić. I jak by nie było, mimo przeżytych mąk
przyznaję – miło się wraca do pachnącego mieszkania i przegląda
w nieusyfionym lustrze. Tym milej, że zapachem mieszkania ani stanem
lustra nie muszę się sama martwić.