Chciałam napisać jakieś podsumowanie roku 2015, ale o ile 2014 był rokiem zmian, o tyle w 2015 nic nowego się nie wydarzyło i wszystko, o czym opowiadałam podsumowując 2014 jest nadal aktualne, z tym, że już dawno przestało być nowością.
Święta i Sylwestra spędziliśmy z K. w Stanach, ale chociaż było fantastycznie, to na temat samego wyjazdu też nie będę się rozpisywać. Napiszę tylko tyle, że każdy tam wydawał się wyluzowany i zachował tak, jakby był panem swojego czasu. Ja wiem, że to pewnie w dużej mierze złudzenie, zawsze tak się wydaje, kiedy widzi się ludzi tylko i wyłącznie w ich czasie wolnym. Ale fakt faktem, nie każdy zapieprza te dwanaście godzin z hakiem dziennie. I wróciłam stamtąd jakaś taka nabuntowana na pracę, że ja mam dość, że za dużo na siebie wzięłam, że od przyszłego roku chcę to zmienić i po prostu mieć czas na zupełnie prozaiczne sprawy - dłuższy spacer z psami w tygodniu czy haftowanie przed telewizorem. No i na rozwój osobisty, bo teraz jestem jak robot z klapkami na oczach, który tylko goni, żeby się ze wszystkim wyrobić i nie ma w tym miejsca na żadną refleksję.
Ja tak naprawdę ciągnę dwie prace - niby w obu uczę, ale nauczanie dzieci i dorosłych to tak skrajnie różne sprawy, że jedno w drugim absolutnie nie pomaga, jestem za to na dobrej drodze do rozdwojenia jaźni.
Patrzę na K., który uczy tylko dorosłych i mu zazdroszczę - o tyle mniej papierologii, przygotowywania, wycinania, a przede wszystkim brak roszczeniowych rodziców i ich maili, od których moja skrzynka wiecznie pęka w szwach (a jeden pilniejszy od drugiego). No i mniejsze zaangażowanie emocjonalne. Chciałabym pracy, która jest tylko pracą, po której wracam do domu i mogę mieć to wszystko gdzieś, nie przejmować się, że któryś nie zaliczy egzaminu albo że muszę się użerać z głupim gówniarzem, który robi mi łaskę że w ogóle otwiera na zajęciach książkę. Przecież ja nawet nie lubię dzieci, wracając do uczenia dwa lata temu zarzekałam się, że tylko i wyłącznie dorośli. Wyszło jak wyszło i nie powiem, ma to swoje uroki, ale czy naprawdę warto tak utrudniać sobie życie, kiedy są prostsze i mniej obciążające sposoby na zarabianie pieniędzy? I tak w mojej głowie dojrzała decyzja - od następnego roku szkolnego zostawiam dzieci i skupiam się tylko na dorosłych.
Wczoraj spotkałam się z moją "dzieciową" szefową z okazji końca semestru - bo mamy teraz w szkole co pół roku ewaluacje, takie fajne korporacyjne naleciałości. No nic, lubię moją szefową. Sama ewaluacja trwała w sumie może z piętnaście minut, ale spędziłam tam ponad dwie godziny, rozmawiając o podróżach, uczniach, problemach i metodyce. Było miło, taka rozmowa można powiedzieć, że od serca, mimo tej całej korpoewaluacji. W każdym razie wyszło na to, że jestem całkiem zajebista i dostałam podwyżkę i awans, chociaż planowo jedno i drugie powinno mi się należeć dopiero za pół roku. I zamiast się cieszyć wyszłam stamtąd z mętlikiem w głowie. Miło być docenianą, być częścią jakiejś większej całości i mieć świadomość, że ktoś się liczy z twoim zdaniem. A co z moimi planami i z tym, że dzieci to już nigdy więcej? Szkoda mi to wszystko ot tak wyrzucić do kosza. Ta cała sytuacja wjechała mi na ambicje, żeby ciągnąć ten wózek dalej i celować wyżej, bo jestem dobra w tym co robię - a już sobie przecież powiedziałam, że ambicja ambicją, ale trzeba mieć też czas na to tak zwane życie i może czasem jednak warto pójść na łatwiznę. No i co dalej? Mam całe pół roku, żeby jeszcze dwadzieścia razy zmienić zdanie i emocjonalny (bardzo emocjonalny) stosunek do "moich" dzieci, od absolutnego uwielbienia do słabo krytej nienawiści. Zobaczymy.
P.S. A w szafie w szkolnej kanciapie odkopałam jakieś świąteczne kartkówki z zastępstwa. Z "Three Wise Men" dzieci zrobiły mi "Three Wild Men", "Three White Men" i "Three Wine Men." I tego by mi właśnie najbardziej brakowało, bo dorośli owszem, też robią zabawne błędy, ale ich kreatywność nie dorasta do dziecięcych pięt.
Święta i Sylwestra spędziliśmy z K. w Stanach, ale chociaż było fantastycznie, to na temat samego wyjazdu też nie będę się rozpisywać. Napiszę tylko tyle, że każdy tam wydawał się wyluzowany i zachował tak, jakby był panem swojego czasu. Ja wiem, że to pewnie w dużej mierze złudzenie, zawsze tak się wydaje, kiedy widzi się ludzi tylko i wyłącznie w ich czasie wolnym. Ale fakt faktem, nie każdy zapieprza te dwanaście godzin z hakiem dziennie. I wróciłam stamtąd jakaś taka nabuntowana na pracę, że ja mam dość, że za dużo na siebie wzięłam, że od przyszłego roku chcę to zmienić i po prostu mieć czas na zupełnie prozaiczne sprawy - dłuższy spacer z psami w tygodniu czy haftowanie przed telewizorem. No i na rozwój osobisty, bo teraz jestem jak robot z klapkami na oczach, który tylko goni, żeby się ze wszystkim wyrobić i nie ma w tym miejsca na żadną refleksję.
Ja tak naprawdę ciągnę dwie prace - niby w obu uczę, ale nauczanie dzieci i dorosłych to tak skrajnie różne sprawy, że jedno w drugim absolutnie nie pomaga, jestem za to na dobrej drodze do rozdwojenia jaźni.
Patrzę na K., który uczy tylko dorosłych i mu zazdroszczę - o tyle mniej papierologii, przygotowywania, wycinania, a przede wszystkim brak roszczeniowych rodziców i ich maili, od których moja skrzynka wiecznie pęka w szwach (a jeden pilniejszy od drugiego). No i mniejsze zaangażowanie emocjonalne. Chciałabym pracy, która jest tylko pracą, po której wracam do domu i mogę mieć to wszystko gdzieś, nie przejmować się, że któryś nie zaliczy egzaminu albo że muszę się użerać z głupim gówniarzem, który robi mi łaskę że w ogóle otwiera na zajęciach książkę. Przecież ja nawet nie lubię dzieci, wracając do uczenia dwa lata temu zarzekałam się, że tylko i wyłącznie dorośli. Wyszło jak wyszło i nie powiem, ma to swoje uroki, ale czy naprawdę warto tak utrudniać sobie życie, kiedy są prostsze i mniej obciążające sposoby na zarabianie pieniędzy? I tak w mojej głowie dojrzała decyzja - od następnego roku szkolnego zostawiam dzieci i skupiam się tylko na dorosłych.
Wczoraj spotkałam się z moją "dzieciową" szefową z okazji końca semestru - bo mamy teraz w szkole co pół roku ewaluacje, takie fajne korporacyjne naleciałości. No nic, lubię moją szefową. Sama ewaluacja trwała w sumie może z piętnaście minut, ale spędziłam tam ponad dwie godziny, rozmawiając o podróżach, uczniach, problemach i metodyce. Było miło, taka rozmowa można powiedzieć, że od serca, mimo tej całej korpoewaluacji. W każdym razie wyszło na to, że jestem całkiem zajebista i dostałam podwyżkę i awans, chociaż planowo jedno i drugie powinno mi się należeć dopiero za pół roku. I zamiast się cieszyć wyszłam stamtąd z mętlikiem w głowie. Miło być docenianą, być częścią jakiejś większej całości i mieć świadomość, że ktoś się liczy z twoim zdaniem. A co z moimi planami i z tym, że dzieci to już nigdy więcej? Szkoda mi to wszystko ot tak wyrzucić do kosza. Ta cała sytuacja wjechała mi na ambicje, żeby ciągnąć ten wózek dalej i celować wyżej, bo jestem dobra w tym co robię - a już sobie przecież powiedziałam, że ambicja ambicją, ale trzeba mieć też czas na to tak zwane życie i może czasem jednak warto pójść na łatwiznę. No i co dalej? Mam całe pół roku, żeby jeszcze dwadzieścia razy zmienić zdanie i emocjonalny (bardzo emocjonalny) stosunek do "moich" dzieci, od absolutnego uwielbienia do słabo krytej nienawiści. Zobaczymy.
P.S. A w szafie w szkolnej kanciapie odkopałam jakieś świąteczne kartkówki z zastępstwa. Z "Three Wise Men" dzieci zrobiły mi "Three Wild Men", "Three White Men" i "Three Wine Men." I tego by mi właśnie najbardziej brakowało, bo dorośli owszem, też robią zabawne błędy, ale ich kreatywność nie dorasta do dziecięcych pięt.