Lubię robić rzeczy w ściśle określonej kolejności, pisać i przepisywać listy obowiązków, zakupów i miejsc do odwiedzenia i wymyślać moje własne, małe rytuały. Nie wiem, na ile to podchodzi pod zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, ale Mądry Psychiatra, u którego byłam jakiś czas temu w związku z Różnymi Rzeczami stwierdził, że podchodzi jak najbardziej. To ja powiem, że ja moje zaburzenia bardzo lubię. Bo pomagają zachować porządek w głowie i dodają życiu smaku - choćby przez to, że po zrobieniu każdej Ważnej Rzeczy pozwalam sobie na jedną Przyjemną Rzecz i to mnie motywuje do robienia Ważnych Rzeczy i organizuje mi czas. Prowadzi też do prokrastynacji i przeciągania przyjemnych czynności kiedy następna w kolejce jest czynność mniej przyjemna (i dlatego od dwóch tygodni sprzątam w lodówce) - ale co zrobić, idealne rozwiązania przecież nie istnieją.
Mam takie swoje niegroźne dziwactwa. W portfelu zbieram stare bilety, ulotki, wizytówki, różne papierki. Kiedy kończę jedną książkę, biorę z półki kolejną, i to bynamniej nie losowo - następną w kolejce, ale nie tego samego autora, który napisał poprzednią. Trzymam się tej zasady kurczowo, czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi - więc nieraz bywało, że podczas długiej podróży pociągiem przychodziło mi czytać nudny tomik poezji, albo że do samolotu brałam największą możliwą cegłę. Nowa książka to nowy świstek z portfela (w kolejności chronologicznej, poczynając od tych, które siedzą tam najdłużej). Świstek robi za zakładkę i notatnik do spisywania ciekawych cytatów - a po skończeniu lektury razem z książką ląduje na półce. Wyciągam potem taką książkę po x czasu, żeby ją komuś pożyczyć, i przypominam sobie, że musiałam ją najwyraźniej czytać po zwiedzaniu Wilna, bo w środku jest bilet z wileńskiego muzeum narodowego. Pamiętam jak sprzedawałam jakieś książki na Allegro, w jednej siedział bilet na "The Wall" Watersa. Szkoda mi było pozbywać się biletu razem z książką, ale zasady to zasady. Mam tylko nadzieję, że osoba, która ode mnie tę książkę kupiła, doceniła mały bonus, jaki znalazła między kartkami. Ja bym doceniła, uwielbiam takie niespodzianki w używanych książkach.
Kolejną rzeczą jest mój kalendarz. Zakup kalendarza to zawsze cały rytuał, który zaczynam planować jak tylko w księgarniach pojawiają się kalendarze na kolejny rok. Będzie przy mnie przez cały rok, trzeba wybrać rozważnie - ładna okładka, przyjazny rozkład i, przede wszystkim, dużo miejsca na notatki. Naprawdę dużo. Bo ja zapisuję WSZYSTKO. Czytane książki i oglądane filmy i seriale to jeszcze nic. Nawet planowanie malowania paznokci z dwutygodniowym wyprzedzeniem to małe piwo w porównaniu do innych rzeczy, które się tam znajdują. Wyjścia na piwo, rocznice najróżniejszych wydarzeń, które pewnie dla mało kogo zasługiwałyby na rocznicę... Często zapisuję rzeczy po fakcie - bo coś zrobiłam (boże uchowaj) spontanicznie, ale w kalendarzu musi się znaleźć, nigdy człowiek nie wie, może kiedyś przyda się informacja gdzie, z kim i o jakiej godzinie był na piwie trzy miesiące temu. Rozstawanie się z kalendarzem to też osobna historia - do starych kalendarzy co prawda nigdy nie zaglądam, ale wyrzucić mi je strasznie szkoda, więc gromadzą się w szufladach, aż w końcu przeprowadzka/porządki generalne/zwyczajny brak miejsca sprawią, że trzeba się ich z ciężkim sercem pozbyć.
Niesamowitą przyjemność sprawiają mi powtarzalne czynności. Haftu krzyżykowego nauczyłam się od mamy i nie ma chyba nudniejszego i mniej kreatywnego zajęcia, ale dla mnie to jakaś taka dziwna satysfakcja - liczenie kratek, powtarzanie w kółko tego samego i obserwowanie jak powoli, bardzo powoli, na kanwie pojawia się wzór. To, co robię teraz, zaczęłam trzy lata temu, ilość pozostałej pracy oceniam na kolejne trzy - bo nie ma co się bawić w jakieś tam obrazki i aplikacje, ja muszę robić GIGANTYCZNY KURWA ARRAS. Bo tak.
I w ogóle, jest jeszcze dużo małych rzeczy. Nawet na śniadanie w łóżku mam procedurę, o ile tylko czas pozwala, bo jeszcze nie doszłam do etapu, żeby specjalnie w tym celu budzić się wcześniej. Ostatnio układałam czekoladki w pudełku i usłyszałam, że chyba jednak jestem troszkę pojebana. Mi tam dobrze.
A tak z innej beczki to po dniu dzisiejszym mogę nieśmiało powiedzieć, że klarują mi się plany (plany, lubię plany) na najbliższy rok. Na razie sza, bo szczegółów sama się dowiem za jakieś dwa tygodnie - ale wygląda na to, że wszystko zaczyna się układać, chociaż nie do końca tak, jak to z początku zakładałam. No i dobrze, nawet ja, mimo mojego przywiązania do schematów, wiem, że najlepiej wychodzi to, co wcale planowane nie było (spontaniczna też potrafię być, tylko muszę to sobie z wyprzedzeniem zaplanować).
Mam takie swoje niegroźne dziwactwa. W portfelu zbieram stare bilety, ulotki, wizytówki, różne papierki. Kiedy kończę jedną książkę, biorę z półki kolejną, i to bynamniej nie losowo - następną w kolejce, ale nie tego samego autora, który napisał poprzednią. Trzymam się tej zasady kurczowo, czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi - więc nieraz bywało, że podczas długiej podróży pociągiem przychodziło mi czytać nudny tomik poezji, albo że do samolotu brałam największą możliwą cegłę. Nowa książka to nowy świstek z portfela (w kolejności chronologicznej, poczynając od tych, które siedzą tam najdłużej). Świstek robi za zakładkę i notatnik do spisywania ciekawych cytatów - a po skończeniu lektury razem z książką ląduje na półce. Wyciągam potem taką książkę po x czasu, żeby ją komuś pożyczyć, i przypominam sobie, że musiałam ją najwyraźniej czytać po zwiedzaniu Wilna, bo w środku jest bilet z wileńskiego muzeum narodowego. Pamiętam jak sprzedawałam jakieś książki na Allegro, w jednej siedział bilet na "The Wall" Watersa. Szkoda mi było pozbywać się biletu razem z książką, ale zasady to zasady. Mam tylko nadzieję, że osoba, która ode mnie tę książkę kupiła, doceniła mały bonus, jaki znalazła między kartkami. Ja bym doceniła, uwielbiam takie niespodzianki w używanych książkach.
Kolejną rzeczą jest mój kalendarz. Zakup kalendarza to zawsze cały rytuał, który zaczynam planować jak tylko w księgarniach pojawiają się kalendarze na kolejny rok. Będzie przy mnie przez cały rok, trzeba wybrać rozważnie - ładna okładka, przyjazny rozkład i, przede wszystkim, dużo miejsca na notatki. Naprawdę dużo. Bo ja zapisuję WSZYSTKO. Czytane książki i oglądane filmy i seriale to jeszcze nic. Nawet planowanie malowania paznokci z dwutygodniowym wyprzedzeniem to małe piwo w porównaniu do innych rzeczy, które się tam znajdują. Wyjścia na piwo, rocznice najróżniejszych wydarzeń, które pewnie dla mało kogo zasługiwałyby na rocznicę... Często zapisuję rzeczy po fakcie - bo coś zrobiłam (boże uchowaj) spontanicznie, ale w kalendarzu musi się znaleźć, nigdy człowiek nie wie, może kiedyś przyda się informacja gdzie, z kim i o jakiej godzinie był na piwie trzy miesiące temu. Rozstawanie się z kalendarzem to też osobna historia - do starych kalendarzy co prawda nigdy nie zaglądam, ale wyrzucić mi je strasznie szkoda, więc gromadzą się w szufladach, aż w końcu przeprowadzka/porządki generalne/zwyczajny brak miejsca sprawią, że trzeba się ich z ciężkim sercem pozbyć.
Niesamowitą przyjemność sprawiają mi powtarzalne czynności. Haftu krzyżykowego nauczyłam się od mamy i nie ma chyba nudniejszego i mniej kreatywnego zajęcia, ale dla mnie to jakaś taka dziwna satysfakcja - liczenie kratek, powtarzanie w kółko tego samego i obserwowanie jak powoli, bardzo powoli, na kanwie pojawia się wzór. To, co robię teraz, zaczęłam trzy lata temu, ilość pozostałej pracy oceniam na kolejne trzy - bo nie ma co się bawić w jakieś tam obrazki i aplikacje, ja muszę robić GIGANTYCZNY KURWA ARRAS. Bo tak.
I w ogóle, jest jeszcze dużo małych rzeczy. Nawet na śniadanie w łóżku mam procedurę, o ile tylko czas pozwala, bo jeszcze nie doszłam do etapu, żeby specjalnie w tym celu budzić się wcześniej. Ostatnio układałam czekoladki w pudełku i usłyszałam, że chyba jednak jestem troszkę pojebana. Mi tam dobrze.
A tak z innej beczki to po dniu dzisiejszym mogę nieśmiało powiedzieć, że klarują mi się plany (plany, lubię plany) na najbliższy rok. Na razie sza, bo szczegółów sama się dowiem za jakieś dwa tygodnie - ale wygląda na to, że wszystko zaczyna się układać, chociaż nie do końca tak, jak to z początku zakładałam. No i dobrze, nawet ja, mimo mojego przywiązania do schematów, wiem, że najlepiej wychodzi to, co wcale planowane nie było (spontaniczna też potrafię być, tylko muszę to sobie z wyprzedzeniem zaplanować).
Dobrze, że nie wszyscy są "normalni".
OdpowiedzUsuńNapisałbym o sobie, ale nie chcę.
No a może jednak...pisząc komentarze, sprawdzam po kilkanaście razy w podglądzie interpunkcję i stylistykę, zastanawiam się minut kilka jak napisać to lub tamto...czyli jak widać jak też objawy mam i również na nie sram! TA-DAM!