Padam na paszczę. Dziś był mój ostatni dzień w biurze, załatwiłam wszystkie papierki, oddałam służbowy telefon i komputer. W ramach prezentu pożegnalnego dostałam gotówkę na wymarzony tatuaż. Będę miała po tej pracy bardzo trwałą pamiątkę - ale tym się zajmę na jesieni, jak będzie wiadomo, że upały i pogoda na gołe plecy już w tym roku nie wrócą. I mam urlop. Taki niby-urlop - odbieram zaległe dni, ale jednocześnie kombinuję już co dalej i załatwiam masę spraw. Zamiast pójść dziś na piwo jak normalny człowiek i świętować nadejście nowego, przygotowywałam materiały do lekcji próbnych i rozmów kwalifikacyjnych, których mam jutro aż trzy sztuki. Świętowanie poczeka do piątku, nie boli mnie to szczególnie. Energia roznosi, dawno tak nie było. Różnie się czułam przez ostatnie miesiące, zazwyczaj gorzej niż lepiej - i chyba po raz pierwszy od długiego czasu jestem tak naprawdę, naprawdę podekscytowana. Buty wypastowane, sukienka uprasowana, dokumenty gotowe w teczce - jutro podbijam serca dyrektorów szkół językowych. Jakoś inaczej mi się oddycha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz