Teraz jest taki głupi okres: oszczędności uzbierane na wakacje się skończyły, napływają za to oferty pracy. Oferty pracy nie rozwiążą natychmiastowo problemu pustego konta, ale dają nadzieję, że następny głodowy okres się nie pojawi - albo, że przyjamniej pojawi się nieprędko. Do tego jest presja: bo czekają wydatki, bo kasochłonny wyjazd w grudniu, bo na kolejny okres wakacyjny trzeba będzie jakoś w międzyczasie nazbierać. No i jeszcze to głupie uczucie, że jestem w zasadzie dorosłym człowiekiem, a dorosły człowiek powinien kończyć miesiąc z bilansem nieco wyższym niż zero - trzeba zabezpieczać się na przyszłość, kupować mieszkania, samochody, polisy i co tam jeszcze wymyślili. A ja nie lubię ani nie umiem oszczędzać, bo jak już pracuję jak ten wół to powinnam być w stanie bez wyrzutów sumienia pójść na piwo albo do restauracji, niekoniecznie takiej zupełnie najtańszej.
Pod koniec zeszłego roku szkolnego był płacz i zgrzytanie zębami, permamentny niedoczas, brak snu, złe fizyczne samopoczucie - no pełen pakiet. Po wszystkich obietnicach, że w tym roku wezmę na siebie mniej... wzięłam więcej. I kombinuję, i racjonalizuję, i próbuję sama z sobą dojść do ładu:
1. Jestem pazerna. Oferują pracę - oferują pieniądze. Przecież ich nie spuszczę na drzewo? Pieniędzy się nie odmawia.
2. Jak mi już oferują tę pracę, w sumie w ilościach sporych, to chyba też cenią i lubią?
3. Pieniądze dają komfort. I możliwości.
4. Na co mi w zasadzie ten czas wolny? Jak go będę mieć mniej to i spędzę go lepiej.
5. Lubię swoją pracę.
6. Boję się, że znienawidzę swoją pracę.
7. Jak przyjdzie do pisania raportów pod koniec semestru to się nakryję nogami.
8. To nie praca jest problemem, to ja - i moje zanikające umiejętności radzenia sobie ze stresem. Muszę po prostu wziąć się ze siebie, zacząć łykać jakiś magnez czy inny syf - jak się zrelaksuję to już nie będzie tak strasznie.
9. No i organizacja czasu. Oddzielenie pracy od niepracy. Koniec z prokratynacją kiedy jest robota i myśleniem o robocie, kiedy odpoczywam.
10. Z rosnącą ilością spada jakość, a ja nie chcę odwalać fuszerki.
11. Na pewno jeszcze coś, ale teraz już nie pamiętam.
I tak mi gonią te myśli, kombinuję, zastanawiam się, podejmuję decyzje, żeby zaraz potem je zmienić. A potem dzwoni szefowa, ja się uśmiecham głosem przez telefon i mówię że jasne, dam radę - bo jak nie ja to kto? Odkładam słuchawkę i próbuję odtworzyć na co właściwie się zgodziłam. Takie uroki, jak się jest na swoim - masz tyle, na ile sobie zapracujesz, a kiedy oferty są, można się zwyczajnie zajebać. I ja chyba jestem na dobrej drodze do tego. Pożyjemy, zobaczymy. Może stanie się cud i zostanę jakimś bardziej ogarniętym superczłowiekiem, który umie zatrzymywać czas albo chociaż go rozciągać. Coś.
Z jasnych punktów to piątki mam wolne. A w soboty półtorej godziny, z fajną panią, głównie konwersacje. To te cztery dni w tygodniu od rana do nocy chyba dam radę?
Grunt to nie stracić perspektywy. Grunt to nie stracić perspektywy.
Pod koniec zeszłego roku szkolnego był płacz i zgrzytanie zębami, permamentny niedoczas, brak snu, złe fizyczne samopoczucie - no pełen pakiet. Po wszystkich obietnicach, że w tym roku wezmę na siebie mniej... wzięłam więcej. I kombinuję, i racjonalizuję, i próbuję sama z sobą dojść do ładu:
1. Jestem pazerna. Oferują pracę - oferują pieniądze. Przecież ich nie spuszczę na drzewo? Pieniędzy się nie odmawia.
2. Jak mi już oferują tę pracę, w sumie w ilościach sporych, to chyba też cenią i lubią?
3. Pieniądze dają komfort. I możliwości.
4. Na co mi w zasadzie ten czas wolny? Jak go będę mieć mniej to i spędzę go lepiej.
5. Lubię swoją pracę.
6. Boję się, że znienawidzę swoją pracę.
7. Jak przyjdzie do pisania raportów pod koniec semestru to się nakryję nogami.
8. To nie praca jest problemem, to ja - i moje zanikające umiejętności radzenia sobie ze stresem. Muszę po prostu wziąć się ze siebie, zacząć łykać jakiś magnez czy inny syf - jak się zrelaksuję to już nie będzie tak strasznie.
9. No i organizacja czasu. Oddzielenie pracy od niepracy. Koniec z prokratynacją kiedy jest robota i myśleniem o robocie, kiedy odpoczywam.
10. Z rosnącą ilością spada jakość, a ja nie chcę odwalać fuszerki.
11. Na pewno jeszcze coś, ale teraz już nie pamiętam.
I tak mi gonią te myśli, kombinuję, zastanawiam się, podejmuję decyzje, żeby zaraz potem je zmienić. A potem dzwoni szefowa, ja się uśmiecham głosem przez telefon i mówię że jasne, dam radę - bo jak nie ja to kto? Odkładam słuchawkę i próbuję odtworzyć na co właściwie się zgodziłam. Takie uroki, jak się jest na swoim - masz tyle, na ile sobie zapracujesz, a kiedy oferty są, można się zwyczajnie zajebać. I ja chyba jestem na dobrej drodze do tego. Pożyjemy, zobaczymy. Może stanie się cud i zostanę jakimś bardziej ogarniętym superczłowiekiem, który umie zatrzymywać czas albo chociaż go rozciągać. Coś.
Z jasnych punktów to piątki mam wolne. A w soboty półtorej godziny, z fajną panią, głównie konwersacje. To te cztery dni w tygodniu od rana do nocy chyba dam radę?
Grunt to nie stracić perspektywy. Grunt to nie stracić perspektywy.
Jestem w podobnym punkcie zwrotnym:) Grunt to nie stracić głowy i perspektywy!
OdpowiedzUsuń