Jakoś w kwietniu zrobiło się całkiem źle. Usłyszałam wtedy w ramach pocieszania, że 2014 to jeszcze będzie mój rok. Pocieszanie konsekwentnie oczywiście ignorowałam, bo za bardzo byłam skupiona na tym jak mi źle - ale z perspektywy czasu widzę, że to naprawdę był jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy ktoś mówi "będzie dobrze," a potem po prostu jest dobrze. Nie od razu, nie samo z siebie - ale w końcu jest. 2014 to był ważny rok, dużo kamieni milowych i pierwszych razów. Zrobiłam sobie taką listę ważnych rzeczy, które się wydarzyły i, przynajmniej dla mnie, wygląda to całkiem imponująco. Kolejność mniej-więcej chronologiczna, z braku lepszego pomysłu. Jestem z siebie zadowolona, bo:
1. Zaczęłam się leczyć na depresję. Zrozumiałam, że może nie zawsze moje samopoczucie jest tak całkiem normalne i adekwatne do tego, co się dzieje dokoła mnie.
2. Po raz pierwszy byłam poza Europą.
3. Wróciłam do prowadzenia bloga. Niby nic, ale lubię pisać i tęskniłam za pisaniem przez ostatnie dwa lata. Obiecałam sobie też mniej pozerstwa i więcej szczerości wobec siebie samej, co wiąże się z tym niebezpieczeństwem, że czasem mogę pisać o rzeczach zbyt osobistych - ale to blog trochę też autoterapeutyczny, więc się rozgrzeszam.
4. Odeszłam z pracy na etacie, w której siedziałam dwa lata. Ogromna ulga. Te dwa lata dużo mnie nauczyły, w tym też tego, że nie nadaję się do pracy na etacie i źle mi, kiedy jestem wciśnięta między tryby korpomaszyny.
5. Przygarnęłam psa ze schroniska. Niepojęta rzecz, że w jednym, dziesięciokilowym psie mieści się tyle miłości.
8. Rok zaczęłam w Wilnie, skończyłam w Pradze.
A w temacie Pragi to, jeżeli zakładać, że moje doświadczenia nabyte podczas wyjazdu Sylwestrowego są jakoś statystycznie miarodajne, o Czechach można powiedzieć, że:
1. Mają dobre, tanie piwo.
2. Mają dobre, niekoniecznie tanie i strasznie ciężkie jedzenie.
3. Nie umieją chodzić po schodach tak, żeby się koncertwo nie wyjebać (ale to może być kwestia dobrego, taniego piwa).
4. Karaoke w ich wykonaniu jest absolutnie tragiczne (ale j.w.).
A prawdopodobnie i tak najbardziej pamiętną rzeczą z wyjazdu będzie to, że dostałam ciasto. W Sylwestra, wczesnym wieczorem, w małej uliczce niedaleko od rynku. Pan przechodzący obok, chyba kelner z pobliskiej knajpy, tak po prostu podszedł, powiedział "have a cake" i mi je wręczył. Nie sprzedało się pewnie czy coś. Taszczyliśmy je ze sobą cały wieczór, a potem w końcu przyjechało z nami do Warszawy. Ale tak czy inaczej, darmowe ciasto. I w ogóle, taki miły gest na koniec roku.
1. Zaczęłam się leczyć na depresję. Zrozumiałam, że może nie zawsze moje samopoczucie jest tak całkiem normalne i adekwatne do tego, co się dzieje dokoła mnie.
2. Po raz pierwszy byłam poza Europą.
3. Wróciłam do prowadzenia bloga. Niby nic, ale lubię pisać i tęskniłam za pisaniem przez ostatnie dwa lata. Obiecałam sobie też mniej pozerstwa i więcej szczerości wobec siebie samej, co wiąże się z tym niebezpieczeństwem, że czasem mogę pisać o rzeczach zbyt osobistych - ale to blog trochę też autoterapeutyczny, więc się rozgrzeszam.
4. Odeszłam z pracy na etacie, w której siedziałam dwa lata. Ogromna ulga. Te dwa lata dużo mnie nauczyły, w tym też tego, że nie nadaję się do pracy na etacie i źle mi, kiedy jestem wciśnięta między tryby korpomaszyny.
5. Przygarnęłam psa ze schroniska. Niepojęta rzecz, że w jednym, dziesięciokilowym psie mieści się tyle miłości.
6. Po raz pierwszy w życiu zamieszkałam z kimś, z kim jestem w związku. Nikt jeszcze nikogo nie zabił, ostre i obuchowe narzędzia kuchenne też idą w ruch stosunkowo rzadko. To chyba jest nieźle?
7. Zrobiłam sobie tatuaż, też pierwszy w życiu,8. Rok zaczęłam w Wilnie, skończyłam w Pradze.
A w temacie Pragi to, jeżeli zakładać, że moje doświadczenia nabyte podczas wyjazdu Sylwestrowego są jakoś statystycznie miarodajne, o Czechach można powiedzieć, że:
1. Mają dobre, tanie piwo.
2. Mają dobre, niekoniecznie tanie i strasznie ciężkie jedzenie.
3. Nie umieją chodzić po schodach tak, żeby się koncertwo nie wyjebać (ale to może być kwestia dobrego, taniego piwa).
4. Karaoke w ich wykonaniu jest absolutnie tragiczne (ale j.w.).
A prawdopodobnie i tak najbardziej pamiętną rzeczą z wyjazdu będzie to, że dostałam ciasto. W Sylwestra, wczesnym wieczorem, w małej uliczce niedaleko od rynku. Pan przechodzący obok, chyba kelner z pobliskiej knajpy, tak po prostu podszedł, powiedział "have a cake" i mi je wręczył. Nie sprzedało się pewnie czy coś. Taszczyliśmy je ze sobą cały wieczór, a potem w końcu przyjechało z nami do Warszawy. Ale tak czy inaczej, darmowe ciasto. I w ogóle, taki miły gest na koniec roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz